Grudzień 2000

U progu trzeciego tysiąclecia

Miłosierdzie nie tylko od święta

O zwyczajach Bożego Narodzenia

O koniach, które mówiły w Wigilię

Cuda w lipowym lesie

Niezwykły prezent

Wielkie serce

Czas radości i wdzięczności

Nie wiedzą?

Skarby z katedry

Geograficzne wigilie

W blasku wigilijnej świecy

Wystawa w kościele Św.Marcina

Wrocławskie pisma parafialne

Śladami Boga i człowieka

Więź wigilijna




Strona główna

Archiwum

U progu trzeciego tysiąclecia


Radość i skrucha

Zbliża się sylwestrowy wieczór... myśli, nadzieje, wzruszenia niesione na fali pewnego niepokoju, razem z naszą planetą zdążają do punktu, który jest granicą czasu. Kiedy na krawędzi Nowego Roku, o północy, wybija zegar dwunastą - jakże rozmaite uczucia wzbudza w sercu każdego z nas. Pierwszym uczuciem jest radość, że szczęśliwie przeżyliśmy rok. Przeglądam notes z adresami przyjaciół - niedawno stanowili ważną cząstkę mojego życia, toczyliśmy spory, przekonując się wzajemnie do różnych idei, poglądów, oceny bieżących wydarzeń. Jedni odeszli na zawsze, razem ze Starym Rokiem, po innych pozostał od dawna wyblakły już ślad. Trudno uwierzyć, że byli tak bliscy, tak potrzebni, układaliśmy wspólnie tyle planów, pomysłów na życie.

Kończący się rok budzi w nas także uczucie skruchy. Nie potrafię uciec pamięcią od tego, że nie wszystko w moim życiu było zawsze szlachetne i piękne. Darami otrzymanymi od Boga, samym darem życia nie zawsze gospodarowałem w sposób zasługujący na nagrodę z rąk Ojca. Niestety, nie potrafię przywrócić ponownie żadnej godziny, żadnych okoliczności, które dane było mi przeżyć jeden, jedyny raz.

Czas astronomiczny i biologiczny to dwie różne rzeczy. Ten ostatni z upływem lat biegnie coraz szybciej. Dlatego starsi wspominają chętniej lata dzieciństwa. Ożywa w pamięci postać dziadka, który nawet poirytowany, nigdy nie wykrztusił złego słowa. Pamiętam jego opowiadania o powstańcach z 1863 roku, o spalonym przez Moskali domu rodzinnym mego pradziada, odbudowanym przekornie bez okien od ulicy, aby szpicle i donosiciele mieli utrudnioną pracę. Ojciec znał Komendanta "co Polskę wywalczył". Uczył nas szacunku dla Marszałka i miłości do Ojczyzny, bo Ojczyźnie należy się wszystko, razem z życiem. Ojczyźnie, nie złodziejom, którzy ją rozkradają. Pamiętam rozpacz, z jaką nasłuchiwaliśmy wieści z walczącej Warszawy, którą rozwścieczeni Niemcy równali z ziemią ku szatańskiej radości Stalina, wyczekującego na moment, w którym nakaże gwałtowne bombardowanie umarłego miasta, aby przypadkiem pod gruzami nie ocalał jakiś żołnierz, który obnaży sowieckie kłamstwa i zbrodnie.

Dobiega końca stary rok 2000. Jeszcze chwila, a umilkną namiętne wrzawy w Sejmie. Kłamstwa prasowe ostatecznie zapełnią pojemniki na śmieci. Ucichną mowy reformatorów i kaznodziejów. Obronią się tylko te wartości, które nie potrzebują reformowania, bo nie uległy deformacji.

Smutny bilans

Dorobek XX wieku od zewnątrz wygląda wspaniale. Kolorowa telewizja wiadomości o wydarzeniach zanosi do każdego zakątka ziemi, a nawet w kosmos. Człowiek stanął na księżycu i marzy o podróży do gwiazd. Medycyna dokonuje cudownych przeszczepów i obiecuje seryjną produkcję geniuszów za pomocą klonowania. Może uda się wkrótce na tej drodze ukształtować jakiegoś superczłowieka, który pokona ograniczenia, jakie żywym organizmom stawia natura. Są jednakże i inne realia, rzadko prezentowane w telewizji, wobec których sto milionów ofiar, jakie pochłonęła utopia raju budowanego przez komunistów, wydaje się być zaledwie preludium. Z roku na rok pogłębia się przepaść pomiędzy niewielką mniejszością, która zawłaszcza 90 procent dóbr tego świata, a powiększającymi się obszarami nędzy. Coraz więcej ludzi na świecie umiera z nędzy i głodu, jeśli wierzyć statystykom, liczba ich sięga rocznie ponad czterdzieści milionów. Tylko w Polsce, jak donosi prasa, w ciągu jedenastu miesięcy 1999 roku ponad cztery tysiące ludzi popełniło samobójstwo. Znaczy to, że chełpliwa wiara w postęp opiera się na bardzo kruchych przesłankach lub zgoła fałszywych.

A chrześcijaństwo?

Dobiega końca stulecie, które dopełniło zarazem drugie tysiąclecie chrześcijaństwa. Za nami dwadzieścia wieków głoszenia Ewangelii. Każdy, kto chce oskarżać Kościół, zbudowany na żywej obecności Chrystusa we wspólnocie ochrzczonych, o nieskuteczność Ewangelii w kształtowaniu postaw ludzkich na fundamencie chrześcijańskiej miłości bliźniego, znajdzie mnóstwo argumentów, nawet bez odwoływania się do przysłowiowej inkwizycji. Można oskarżać Kościół o rozziew pomiędzy głoszoną miłością ewangeliczną, a jej realizacją w krajach chrześcijańskich, nawet przez osoby konsekrowane. Ale trzeba też rozejrzeć się w realiach świata przedchrześcijańskiego. Czy stary świat nie znał pięknych idei, porywających haseł? Czy nie miał wrażliwej literatury i metafizyki nasyconej elementami religijnymi? - Stary świat miał świadomość wszechobecności bóstwa, które przejawiało się w samej potędze życia, ciągle na nowo pokrywającego pola zielenią w wiosennym słońcu. Burze, trzęsienia ziemi, podniebne loty ptaków, instynkty i obyczaje zwierząt zdominowały wyobraźnię człowieka i uczyły go religijnej czci dla Stwórcy Wszechświata. Potęgę stwórcy odtwarzały dynastie panujących na olbrzymich połaciach ziemi, które miały możność narzucania całym narodom prawa i wymuszania respektu dla norm postępowania, opracowanych przez filozofów i kapłanów starego świata. Aby poznać jak straszliwe były metody sprawowania w świecie przedchrześcijańskim, wystarczy wskazać na dwa świadectwa: Księgę Jozuego i wojnę peloponeską Tukidydesa. Pochodzą one, pierwsze od pobożnego Żyda, a drugie od uładzonego kulturą antyczną Greka. Z jakim smutkiem i grozą mówią one o losie człowieka osaczonego nie tyle przez surową naturę, ile przez drugiego człowieka, opanowanego żądzą grabieży i zabijania. Kim staje się, kiedy zerwie z Bogiem, wiedzą o tym więźniowie niemieckich obozów zagłady i miliony ofiar w niezliczonych sowieckich łagrach na "nieludzkiej ziemi".

Tęsknota

U progu Nowego Roku, pierwszego w trzecim już tysiącleciu po Narodzeniu Chrystusa, dobiega nas ciągle ta sama tęsknota za Zbawicielem ze Starego Świata. Mijają wieki, a ona się nie starzeje, ciągle żywa, ciągle najgłębiej wypełnia dusze i serca. Im bardziej laicyzacja sieje spustoszenie we współczesnej kulturze, opanowanej pragmatyzmem i uwielbieniem dla postępu technicznego, które wdziera się nawet do kościołów, przepędza z nich ciszę i ducha kontemplacji, tym boleśniej narasta tęsknota za Jezusem. Pragniemy choćby odrobiny dobroci, prawdy i miłości. Pragniemy nadziei na lepszy świat. Dobrze, że ten świat, który swoją potęgę zbudował na mamonie i kłamstwie, oddala się coraz bardziej od Chrystusa. Świat jest niebezpieczny, kiedy symuluje więź z Chrystusem i przy pomocy przekupnych kapłanów "uświęca" brudne interesy. Pseudoreligia nie zaspokoi głodu Boga, choćby posługiwała się najbardziej nowoczesnymi środkami. Czas zdemaskuje najbardziej perfekcyjne kłamstwa. Od betlejemskiej nocy Narodzenia Pańskiego idzie przez świat cichutko, pozornie niewidzialna, delikatna, ale tak wielka nadprzyrodzona moc, wobec której wszelkie ziemskie potęgi są jak drobiny kurzu, które wiatr miecie, gdzie zechce. Moc betlejemska porównywalna jest jedynie ze wszechmocnym słowem stworzenia, które rozkazało niebu i pokryło się gwiazdami. W zdumienie wprowadza nas jedynie przypadek człowieka, który przed nią zamknie swoje serce. To zamknięcie drzwi do serca przed Bogiem obdarzającym miłością i nieśmiertelnością jest największą klęską człowieka. Kiedy dla tej mocy otworzymy serce, dzieją się w nim rzeczy tak cudowne, ze najbogatsza wyobraźnia i genialne pióro Szekspira, ledwie podołać im potrafi.

"Mówią, ze kiedy nadchodzi pora
Świętowania narodzin naszego Zbawiciela,
Ptak zwiastujący świt śpiewa przez całą noc;
Mówią, że wtedy duchy nie straszą,
Noce są jasne, gwiazdy nie spadają,
A baśń i czarodziejka tracą moc urzekania -
Tak bardzo jest to święta i tak łaskawa pora".
(Szekspir, Na Boże narodzenie)

Historia obfituje w sylwetki marzycieli, którzy w każdym pokoleniu pojawiają się i znikają, nie pozostawiając po sobie większego śladu. Noc betlejemska jest jedynym wydarzeniem, które nie przemija. Wręcz odwrotnie,. Do stajni Dzieciątka przyszło zaledwie kilku wieśniaków. którzy przypadkowo nocowali opodal przy swoich stadach.

Tajemnica Bożego Narodzenia

Pan Jezus narodził się w stajni. O pieluszki zadbała Matka. Świat podarował mu jedynie żłób kamienny i wiązkę siana. Na misję wyruszył z Nazaretu w sukni całodzianej, którą utkała Mu matka. Suknię tę przed ukrzyżowaniem ściągnęli z Jezusa żołnierze, aby nie poplamiła się krwią. Postanowili losować, komu z nich przypadnie dobytek skazańca. Nie wiedzieli, że rzucali losy o największy skarb na ziemi, o szatę Zbawiciela.

Gdyby złoto było wartością w Królestwie Chrystusa, jaki byłby wokół niego tłok. Ilu byłoby tam ministrów, generałów, urzędników i złodziei! Wielcy tego świata nie poszli za Chrystusem, zdrajcy zapłacili mamoną i kupili sobie żałosne pozory spokoju i bezpieczeństwa. Pan Bóg człowieka stworzonego na własne podobieństwo obdarował skarbem najwspanialszym, boskim, cząstką własnej natury - miłością. Miłość wymaga, aby ją przyjąć świadomie i dobrowolnie, przez otwarcie dla niej wiernego serca. W godzinie próby człowiek okazał się słaby, dał się zwieść kusicielowi. Wówczas Pan dar swojej miłości ubogacił jeszcze wspanialej - Boskim Miłosierdziem. W tym tkwi urok i największa tajemnica nocy Bożego Narodzenia, że ze żłobka, rączkami niemowlęcia podaje człowiekowi największy dar, Boską Miłość w geście miłosierdzia. Któż potrafi obok tej tajemnicy przejść obojętnie? Miłość kruszy najtwardsze serca. Miłość. Świat bez miłości jest chory, staje się piekłem. Morzem bezsensownego cierpienia. Najokrutniej obchodzi się ze swoimi potentatami. Możnym najtrudniej pogodzić się z myślą, że śmierć odbiera im wszystko, co było motorem życia. Bogaczom najtrudniej umierać.

Miłość przywraca człowiekowi podobieństwo do Boga, utracone przywraca i utrwala. Kiedy matka pochyla się nad kołyską swego dzieciątka, budzi w nim dar Bożej Miłości. Dziecko uśmiecha się i staje się podobne do Boga. Człowiek kochany jest piękny. Prawdziwy dramat człowieka rozpoczyna się w chwili, gdy traci miłość, kiedy poznaje, że go już nikt nie kocha!

Dziś jeszcze świat może brnąć nadal w ślepej nienawiści. Można nadal bezkarnie wyrzynać słabsze narody, które upomniały się o wolność. Możni przyklasną każdej zbrodni, ponieważ po łokcie ugrzęźli w rabunkowym podziale bogactw świata. W imię postępu ekonomicznego i technicznego słabsze narody spychane są w nędzę i zacofanie. Jednak koniec się zbliża. Dzisiaj już widać, że musi zwyciężyć miłość. Dotąd nienawiść mogła rabować i zabijać, budować łagry i krematoria, ale nie mogła zniszczyć całej planety. Dzisiaj to niemożliwe stało się możliwe. Jeżeli ziemia ma być nadal domem dla żywych ludzi, a nie wymarłym poatomowym poligonem cała ludzkość i każdy człowiek musi nienawiści powiedzieć, stop! W imię ocalenia życia ani kroku dalej.

Dość frazesów

Zarówno miłość, jak i nienawiść to nie są pojęcia ogólne. trzeba zmienić ich semantykę! Stąd apel do poetów i kaznodziejów: nie wygłaszać frazesów o miłości. Miłość nie może być hasłem. Miłość to cnota, trudna, bo konkretna, samo centrum chrześcijańskiego życia. To ofiarna służba, to krzyż.

Trzeba przewietrzyć własne dusze i serca i przepędzić z nich wszelką chęć błyszczenia, wywyższania się nad innych, wyczekiwania, by mnie obsłużono, okadzono komplementami. Trzeba bliźniemu dać się zjeść, choćby to bolało.

Na progu trzeciego tysiąclecia po Chrystusie stajemy ze świadomością, że świat musi stać się chrześcijański, aby życie było nadal możliwe, musi zwyciężyć miłość.

Musimy odnieść sukces, każdy we własnym sercu.

Tylko we własnym sercu odmieniam cały świat.

Ks. Jan Kurdybelski