Wrzesień 2010

Wilki w owczej skórze
Ks. Piotr Mrzygłód

Wychowanie obywatela
Joanna Kunert

Lekcja historii
Elżbieta Nowak

Kodeks Postępowania Nauczyciela prozą pisany
Agnieszka Jędrzejowska

Polska emigrująca
llona Migacz

Apostoł kultu Świętej Jadwigi
Ks. Bogdan Giemza SDS

Nasz Przyjaciel
Ks. Piotr Nitecki

Skarby cystersów czekają...
Barbara Rak

Pielgrzymami jesteśmy
Ks. Bogusław Konopka

Jak uczyć dzieci szacunku do rodziców?
Z o. Mariuszem Tabulskim rozmawia Bożena Rojek

Oto drzewo Krzyża, na którym zawisło zbawienie świata
Jan Paweł II

Siedem chorób głównych


Strona główna

Archiwum

Lekcja historii
Elżbieta Nowak


Przez całą szkołę średnią w liceum ogólnokształcącym na ogół nie miałam wielu problemów z nauką. Lubiłam szczególnie matematykę, bo w jakiś wyjątkowy sposób pobudzała moje szare komórki do myślenia. Ale także lubiłam nauczycielkę od matematyki, a i ona mnie lubiła. Nie miałam też wstrętu, tak charakterystycznego u ludzi moich czasów, do języka rosyjskiego. A to dzięki nauczycielce, która zaraziła nas miłością do rosyjskiej literatury, i jeszcze do dziś pamiętam spore fragmenty puszkinowskiego Eugeniusza Oniegina – w oryginale. Dzięki niej też potrafię pisać czytelnie, bo wpajała nam uparcie zasady kaligrafii, łączenie liter, równe pismo.

Były to czasy powojenne, lata pięćdziesiąte, nasza szkoła była żeńska, a grono pedagogiczne przedwojenne. Nie było więc jakiejś szczególnej indoktrynacji podczas nauki przedmiotów szkolnych. Natomiast odbywały się prasówki, akademie i różne nowoczesne uroczystości, w których musiałyśmy brać udział.

Do nauczycielek mówiło się „Pani profesorko”, w skrócie „psorko”, w szkole obowiązywały granatowe fartuchy szkolne. Kiepsko wyglądało się w nich na ulicy, więc czasem pozostawały w szatni do następnego dnia. A że zdarzało się, gdy rano było więcej uczennic bez fartuchów niż zostało ich do zmiany, to czasem jakaś spóźniona „panienka” (to też było ówczesne określenie uczennic) musiała iść na lekcje bez obowiązkowego ubioru, co kończyło się uwagami i karami. Wygląd zewnętrzny uczennic miał być jednolity i skromny. Nawet włosy musiały być proste, a ponieważ miałam naturalnie pokręcone, kiedyś wychowawczyni wsadziła mi głowę pod wodę i bardzo się zdziwiła, że włosy skręciły się jeszcze silniej.

Oczywiście obowiązywała cicha zasada: nie mów w szkole co się dzieje w domu. Do zakazanych tematów należały: krewni za granicą, inteligenckie pochodzenie społeczne, prawda o wojnie i wiele innych. Słowo „Katyń” nie istniało ani w mowie, ani w piśmie. A data 17 września była jakoś tak dziwnie interpretowana, że nie sposób było pojąć, co to się wtedy wydarzyło.

Nic dziwnego więc, że najsłabszym punktem mojej edukacji była historia. Składała się ona na przemian z walk powstańczych chłopskich lub robotniczych. Do dziś to pamiętam! A ponieważ te walki były mocno do siebie podobne, bo zawsze wyzwoleńcze od ciemiężycieli, to nie sposób było spamiętać, kiedy i gdzie się odbywały. Dlatego wspominam ze zdziwieniem, że raz, jeden raz! dostałam ocenę większą niż normalna u mnie, czyli trója. A tematem tym było Powstanie Warszawskie. Ocenę cztery z minusem zapisałam w kalendarzu przy odpowiedniej dacie, jako ewenement podczas mojej całej nauki w szkole. Dziś już nie pamiętam, co wtedy mówiłam. Z pewnością była mowa o walce z Niemcami, a może i o tak zwanej pomocy Rosjan zza Wisły. Wstyd wspominać.

Dodatkowym problemem związanym z nauką historii było to, że obowiązywała na maturze. Jak tu zapamiętać materiał, który składał się głównie z tych nieszczęsnych powstań? Jak je rozróżnić? No i co najważniejsze, jak je umieścić w czasie?

Podczas egzaminu maturalnego panowała jedna, niepisana zasada, którą wpoiły w nas życzliwe nauczycielki: trzeba mówić równo, ciągle, bez przystanków. Może nawet nie było ważne, co się mówiło, byle było to płynne. Złośliwi mówili, że – ponieważ dyrektorka była dość stara, drzemała sobie podczas tych długich godzin odpytywania uczennic, to budziły ją jedynie przerwy w mówieniu.

Gdy otrzymałam kartkę z pytaniami z historii, w duchu złapałam się za głowę z rozpaczy. Oczywiście – pytania dotyczyły jakichś powstań, a ja nie znałam żadnej daty. Lecz nauczycielka, zwykle surowa i silna ideowo, na maturze okazała, że ma miękkie serce. A może zależało jej, by uczennice akurat z historii dobrze pozdawały egzaminy. Zasłoniła swoim ciałem ciało pedagogiczne i szeptem rzuciła mi kilka dat i nazw. Z tym poszłam do odpowiedzi. Mówiłam płynnie i bez przystanku. Zdałam.

Mogłabym długo jeszcze opowiadać o moich szkolnych latach. O nauczycielce biologii, wielbicielce Darwina, która na koniec szkoły życzyła nam „udanego życia osobniczego”. O nauczycielce fizyki, która biegała wciąż do kościoła, a potem donosiła na wszystkich. O nauczycielce od francuskiego, która dała się wodzić za nos nieznośnym uczennicom, i za pochwałę jej wyglądu – „och, madame, jaka piękna, nowa apaszka!” – mogła nawet zrezygnować z klasówki.

Ale z tego wszystkiego najbardziej zapamiętałam jednak naukę historii. Historii, której szkoła nic mnie nie nauczyła.