Marzec 2008 Zmartwychwstanie – prawda sprzeczna z rozumem? Łukasz Henel Hej… alleluja, alleluja?! Ks. Jacek Tomaszewski Święta żona i matka BR Kościół i Marzec `68 Ks. Piotr Nitecki Wartości dla narodu najważniejsze Z Kazimierzem Michałem Ujazdowskim rozmawia Krzysztof Kunert Śmierć jest trendy? Anna Litwin Życie zawsze dobre Z Konradem Szymańskim rozmawia Krzysztof Kunert W służbie małżeństwu i rodzinie Z Henrykiem Jarosiewiczem rozmawia Bożena Rojek Żytawskie płótna postne Adam Ryszard Prokop Słoik Piotr Gaglik Książę Henryk Brodaty – sława Śląska Ks. Antoni Kiełbasa SDS Kronika domowych biesiad Juliusz Woźny Czym dla katolika powinno być Pismo Święte? Z ks. Mariuszem Rosikiem rozmawia Bożena Rojek List do Arcybiskupa Mariana Gołębiewskiego Papież Benedykt XVI Być miłosiernym Bartosz Trojanowski Strona główna Archiwum |
Słoik Z płytkiego snu wyrwało mnie skrzypnięcie furtki. Wyjrzałem przez okno. Jakaś starsza pani niepewnie stanęła już poza furtką, na ścieżce wzdłuż szpaleru róż. Pewnie do mamy – pomyślałem. Ledwo wróciła z przychodni. I jeszcze natrętni pacjenci – zdrowia nie mają! Położyłem się znowu i błysnęła mi myśl, że jednak wygląd przybysza jakiś nietutejszy. Tleniona blondynka, kolor i krój kostiumu nie taki jak u nas. Zdążyłem ledwo przywrzeć do poduszki, ale wzmagające się odgłosy wprawiły mnie w stan oczekiwania. Mama z krzykiem niemal przywołała – Wstawaj, wstawaj! Stehe auf! – Po niemiecku?! – czyżby Ulrich? Wyskoczyłem radośnie. Zatrzymała mnie jednak wątpliwość – nie znałem nikogo starszego z serdecznej rodzinki z NRD. Zszedłem na dół. Przystanąłem przy schodach, aby nie zakłócić rozmowy naprzeciwko siebie stojących kobiet. Mama nieco starsza, wyraźnie tęższa. Niemka właśnie założyła okulary, a mama przerwała ciszę niepewnie: poznała pani swój dom. Niemka radośnie przytaknęła. Tylko płot nie ten, a lipy piękniejsze, większe... Mama nie odwzajemniła się uśmiechem. Nie drgnął ani jeden mięsień na jej zmęczonej twarzy. – A ja nie poznałam swego domu, gdy byłam we Lwowie. Ich bin in Lemberg geboren – dodała. Ileż to razy, po latach, zapoznawanym Niemcom z dumą wyjaśniałem, gdy zaciekawieni moim śląskim nazwiskiem pytali, ucinałem krótko ich dalsze indagacje: jestem Polakiem, mieszkam we Wrocławiu, a moja mama i dziadzio pochodzą ze Lwowa. Niemka się ożywiła, wysunęła dłonie, jakby chciała objąć Polkę. A gdy ręce ich się spotkały, mama zapytała – Ile pani ma lat? Okazało się, że są równolatkami. Mama by ukryć wzruszenie, gestem przedstawiła mnie i zeszła do dorodnego jesienią naszego ogrodu by przedstawić ojca. Dziadzio rozbudzał się właśnie z drzemki nieświadomy wizyty nieoczekiwanego gościa. Niewzruszony, siedział na ławeczce jak pomnikowy patriarcha wspierając splecione ręce o nieodłączną drewnianą laskę, mój prezent na jego osiemdziesiąte urodziny. Nawet bez zdumienia oczekiwał zbliżających się kobiet uspokajając równie nieodłącznego psa. Obydwaj starcy byli współgospodarzami tego ogrodu. Przyglądałem się z werandy prezentacji gościa gospodarzowi. Mama głośniej, ze względu na osłabiony słuch starca oznajmiła po niemiecku – Oto pani Irmgard Schnelle, córka właściciela tego domu. Dziadzio, wspomagając się laską, wstał i całując Niemkę w rękę bąknął coś niezrozumiale dla mnie po niemiecku. Oparłem się zdumieniu, bo w końcu kawalerzysta Franciszka Józefa, a straszliwe czasy okupacji „szalonego Adolfa” też nie zatarły resztek niemczyzny w dziadkowym umyśle. Zapraszającym gestem gospodarza podsunął soczyste gruszki. Przywołał mamę i mnie. Niemka jak relikwię ostrożnie chwyciła owoc, a gdy ugryzła, bryzgający po ręce miąższ gruszki zmieszał się z jej łzami. Mama odeszła, wzruszona smakiem dzieciństwa Irmgard, gestem tylko wskazała mi sekator. Zajęła się wyborem róż. Ile mam ściąć tych róż i jak długie – zapytałem mechanicznie. Byłem jakiś obcy w tej scenie. Zaskoczona nieco moim pytaniem powtórzyła pytanie stojącej przy dziadziu Niemce. Nie otrzymałem odpowiedzi. Ciąłem. Niemka także podeszła do różanego szpaleru. Kobiety niemal szeptem wymieniły jakieś krótkie uwagi. Poszukaj słoika – szepnęła mama. Zacząłem zbierać w naręcze ścięte róże. Było ich sporo. Skąd ja ci wezmę słój na tyle róż – poirytowany zwróciłem się do mamy. Zostaw to, zajmę się różami. Poszukaj słoika – powtórzyła podniesionym i niecierpliwym tonem. Zdezorientowany odszedłem, szperając w piwnicznych gratach za słoikiem. Rezolutnie przyniosłem dwa wysokie słoje o różnej wielkości. Okazały się niepotrzebne. Mama wręczyła mi mały opłukany przez nią słoiczek po majonezie z zieloną pokrywką. Nabierz ziemi – szepnęła. Przykucnąłem i nabierałem ręką delikatnie nagrzaną ziemię spod róż i wkładałem jak zebrane owoce do słoika. Uważałem za niestosowne nabieranie ziemi samym słoikiem. Zrozumiałem: te grudki były cenniejsze od różanych płatków. Wydawało mi się, że chwila nad grządką trwa długo. Nie potrafiłem wydobyć z siebie słowa. Kobiety stojące przy mnie też milczały. Zakręciłem zieloną pokrywkę i słoik wręczyłem mamie. Ona w milczeniu, chowając w dłonie słoik umieściła je w dłoniach rówieśniczki. Matczyna trumna była już w dole, gdy delikatnie ciocia trąciła mnie dłonią. Podała mi słoik z ziemią, w drugiej ręce trzymając zieloną pokrywkę. Przesypałem całą zawartość lwowskich grudek w dłoń. Rzuciłem w dół. Lękliwy, niegłośny nawet odgłos trumny odpowiedział mi z aprobatą. Twarz mi stężała, ale łzy na moment się zatrzymały. |