Przy obsadzonym stole

Małe rączki trzymają wielkie sitko. W dużych rękach paczka mąki.
Pszeniczny pył ostrożnie wsypany do sitka okazuje się jednak zbyt ciężki.
Wnet znajduje się para średnich rąk – do pomocy.

WANDA MOKRZYCKA

Wrocław

Przy rodzinnym stole. W dużej rodzinie zawsze jest
ktoś blisko, zawsze można z kimś porozmawiać,
można też liczyć na wzajemną pomoc

RADOSŁAW MOKRZYCKI

Przy stole praca wre. Małe paluszki sklejają ze sobą dwa brzegi okrągłego kawałka ciasta, wypełnionego wcześniej farszem. Ktoś pedagogicznie wykształcony nazwałby tę czynność usprawnianiem motoryki małej u pięciolatka, ktoś inny (być może) wykorzystywaniem nieletniego do pracy w kuchni, w czasie, w którym powinien beztrosko bawić się z rówieśnikami w przedszkolu. Dzieci (choć nie w równym wieku) nazywają to zajęcie zabawą w restaurację. A ja zwyczajnie: lepieniem pierogów na obiad.
Zabawa w restaurację
Funkcje są rozdane wedle możliwości i potrzeb. Ośmioletni siłacz rozwałkowuje ciasto, następnie jego dziesięcioletnia siostra sprytnie wycina kubkiem kółka. Trzylatek z uwagą nakłada farsz na gotowe kawałki ciasta. Zadaniem pięciolatki jest ukryć nadzienie w cieście, a sześciolatka skrzętnie przelicza gotowe pierożki.
Do stu osiemdziesięciu potrzebnych na obiad jeszcze trochę brakuje. Zdarza się, że w ferworze pracy trzylatkowi spadnie nieco farszu na podłogę. Nadzienie staje się wówczas obiektem badań drobnych, kilkunastomiesięcznych paluszków. Nasz roczniak zachwyca się światem z poziomu podłogi.
Potrzeba sporo czasu, by na obiad podać pierogi. Zanim zostaną ugotowane (to moje zadanie), a stół sprzątnięty i nakryty (te czynności wyznaczone na tablicy dyżurów konkretnym domownikom na określony czas), przez nasze mieszkanie przewiną się jeszcze mali sąsiedzi i, choć niepytani, wprawnym okiem, z pomocą nosa porównają i ocenią, kto dziś „w bramie” ma najlepszy obiad.
Przy stole siedemdziesiąt osiem nóg. Dwadzieścia sześć, a to się kiwa, a to haczy o nogi w sąsiedztwie, wywołując śmiech bądź zniecierpliwienie właściciela. Reszta, nie licząc stołowych, to nogi krzeseł.
Jemy niespiesznie, a i tak obiad – kilkugodzinne staranie sześciu osób – znika w ciągu kwadransa. Przy posiłku toczą się rozmowy. Staramy się słuchać osoby, która opowiada, co też dzisiaj zdarzyło się w szkole, w pracy; co zaobserwowała, o czym myśli? Jednak trudno utrzymać porządek wypowiedzi, bo każdy chce coś dopowiedzieć, nawiązać do tematu. Co rusz wzmaga się gwar, wybucha śmiech. Omawiamy przeczytane lektury, wspólnie korygujemy zaobserwowane zachowania, opowiadamy o ciekawych zdarzeniach, które miały miejsce w autobusie, bibliotece, sklepie. Dzielimy zasłyszaną muzyką. Planujemy.
– Pobawimy się w piratów? – zachęca mnie niespełna trzylatek – ja będę kapitanem, a ty majtkami!
– Nie, mama obiecała z nami pograć – dopominają się sześciolatka i ośmiolatek.
– A kiedy skończymy szyć zasłonki do naszego pokoju? – pyta dziesięciolatka.
Dbanie o wspólne dobro
Potrzeb i pomysłów na wspólne spędzanie czasu zawsze jest sporo, ale mamy z mężem swój małżeński rytuał: każdego dnia staramy się tylko we dwoje usiąść i wypić poobiednią kawę.
A zatem, w rytm ucieranych w ręcznym młynku ziaren wszyscy pracują nad tym, aby ze stołu zniknęły brudne naczynia, podłoga była zamieciona, a stół i krzesła wytarte. To także świetny moment na zreflektowanie się, czy reszta dyżurów została wykonana: pranie zrobione – trzeba poskładać ubrania i roznieść je do szaf, ułożyć w przedpokoju buty (zadanie trzylatka), zweryfikować czystość łazienek itp.
Pedagodzy nazwą tę chwilę doświadczaniem pracy jako wartości, ktoś inny (być może) obciążaniem dzieci i młodzieży obowiązkami, które powinna wykonywać matka, jako że jest w domu i nie pracuje zawodowo. A ja zwyczajnie: dbaniem o wspólne dobro.

I oto przemiły zapach sygnalizuje, że ukochany zdjął już „kafetierkę” z ognia. Biegnę, by spojrzeć mu w oczy, wsłuchać się w ciepły ton głosu i dowiedzieć, czym żyje.
Z reguły to czas, którego dzieci nie zakłócają. Rozmowa konieczna do trwania we wzajemnym zrozumieniu, wyrażenia radości czy smutków przyjacielowi, którego mam w mężu (a on we mnie), lecz także omawiania spraw bieżących, decydowania. A jest o czym dyskutować, skoro z Bożej woli „sprowadziliśmy” na świat jedenaście pięknych istnień. Chcemy im teraz pomóc w rozwoju, odkryć z każdym z nich drogę ku Miłości.
Blaski życia w rodzinie wielodzietnej
Tym razem nastolatka ośmiela się zakłócić nasz małżeński czas. I bardzo dobrze, bo sprawa jest ważka. Córka potrzebuje podpowiedzi, jak radzić sobie z pytaniami o liczbę rodzeństwa i uwagami o dużej rodzinie. Wygłoszone (niekoniecznie złośliwie) bolą, bo oceniają. Razem szukamy sposobu na odpowiedź dobitną, mądrą i pełną szacunku. Tłumacząc przy okazji, że nie musi nikomu wyjaśniać naszych życiowych wyborów i że pytania, które stawiają jej, nie powinny być kierowane do dzieci, lecz do nas – rodziców.
Zainteresowani jej refleksją nad życiem w rodzinie wielodzietnej, słyszymy o radości z rzeczy drobnych, której u nas wiele – to dziś nie jest powszechne.
I o tym, że zawsze jest ktoś blisko i że z każdym z domowników można porozmawiać o czymś ciekawym – bardzo się różnimy! Można też liczyć na wzajemną pomoc. Tylko szkoda, że pokój trzeba dzielić z siostrą, bo chociaż dobrze się dogadują, fajnie byłoby mieć własny…
Przy stole na chwilę robi się zamieszanie. Lądują na nim: plecak z baletkami pięcio- i sześciolatki, scenariusz przedstawienia teatralnego i skrzypce. Czas wyjeżdżać! Rozwijać swe pasje! W roli szofera wystąpi tata. Licealiści też wychodzą: na harcerstwo, na chór, na spotkanie lektorów albo ściankę wspinaczkową. Każdy w swoją stronę.
Tymczasem ja pomagam ubrać się najmłodszym. Pójdziemy do parku obserwować ptaki, o tej porze roku niezwykle upstrzone i aktywne. Wspaniałe widowisko (i słuchowisko!) o sile życia, nieosłonięte kurtyną liści. Chciałabym czasem móc wyręczyć męża w dowożeniu dzieci na zajęcia, ale z dość prozaicznego powodu – nie mam prawa jazdy – nie mogę. Niewątpliwie widzę w tym fakcie biedę, ale widzę i dobro. Dzięki temu nie jestem samowystarczalna (a któż z nas jest?) i potrzebuję pomocy w takich czynnościach, jak chociażby tygodniowe sprawunki. Psycholog powiedziałby, że to uzależnienie od innych i grozi utratą własnej tożsamości, ktoś inny (być może), że zabiedzona Matka Polka w kieracie nie potrafiła się rozwinąć, nie ma aspiracji. Ja błogosławię za czas z mężem, za wspólne zakupowe decyzje, za wycieczki do lasu. Zawsze razem. Chwile i rozmowy, które są elementami pięknego witrażu naszej jedności.
Dzień chyli się ku zachodowi. Wszyscy domownicy powoli wracają do domu. Na stole rozłożone są plansze gier, zeszyty, kolorowanki i kredki. Przy jednym rogu siedzą czytelnicy, przy drugim nastoletnia dziewiarka.
Toczą się rozmowy. Ktoś stroi sobie żarty, ale słychać i docinki. Pięciolatka wesoło śpiewa, podczas gdy dziesięciolatka deklamuje wiersz, którego miała nauczyć się na konkurs recytatorski.
Ośmiolatek potrzebuje pomocy w zadaniu z języka angielskiego, więc prosi o nią piętnastolatkę. Szesnastolatek zadaje egzystencjalne pytania, którym my, rodzice, wespół z siedemnastolatką staramy się sprostać.
Postronny obserwator widziałby rozgardiasz. Ja widzę trzynaście serc zgromadzonych przy okazałym stole.
Ludzi dzielących ze sobą życie. Mnożących miłość.