A mąż został na peronie

Oby jak najdalej
od strzałów, wybuchów
i walki – o uchodźczych
losach z Anną Abakirovą
z Koziatyna na Ukrainie
rozmawia

MACIEJ RAJFUR

Wrocław

Anna Abakirova, 36-letnia Ukrainka wraz z trójką małych dzieci znalazła swój drugi dom we Wrocławiu. Gdy rozpoczęła ucieczkę przed wojną, nie miała pojęcia, gdzie ją Bóg poprowadzi. Ale Mu zaufała.
Maciej Rajfur: Wrocław i Twój rodzinny Koziatyn dzieli tysiąc kilometrów. Przebyłaś naprawdę długą drogę z trójką swoich dzieci: 12-letnim Markiem, 6-letnim Arturem i 5-letnią Walerią. Gdzie zastał Cię wybuch wojny?
Anna Abakirova: W ten sądny czwartek rano zadzwonił do mnie tato. Byłam w domu. W słuchawce usłyszałam: „Zaczęła się wojna”. Od razu pojechaliśmy z moim mężem Maksymem wybrać gotówkę w bankomacie, kupić żywność i zatankować samochód. Jak się okazało, były to trzy najważniejsze czynności, które wszyscy zaczęli wykonywać. Kolejka do stacji benzynowej ciągnęła się na dwa kilometry. Napełniliśmy bak po 4 godzinach oczekiwania. Kiedy wróciliśmy do domu, od razu zaczęliśmy się pakować…
Podjęliście szybką decyzję. Z czego ona wynikała?
Jeszcze zanim zaczęła się wojna – gdzieś na początku lutego, kiedy Putin zaczął nam grozić – rozmawialiśmy z mężem, co zrobimy, gdy rozpęta się piekło. Postanowiliśmy ostatecznie, że spróbujemy razem wyjechać. Mój brat wojskowy, gdy wówczas usłyszał o naszym pomyśle, doradził nam, żebyśmy tego nie robili na początku rosyjskiej agresji, bo wtedy wszyscy ruszą w panice i może zrobić się bardzo niebezpiecznie. Jeżeli już, to powinniśmy wyjechać później, nie w pierwszej natychmiastowej fali. A poza tym przekazał nam informację, że w naszym miejscu zamieszkania nic nam nie powinno grozić. Ta część Ukrainy miała być bezpieczna. Tak się jednak nie stało.
Wojna do was przyszła w wybuchach i strzałach?
Na szczęście zdążyliśmy uciec. Chciałam to zrobić jak najszybciej ze względu na dzieci, żeby nie dopuścić do konieczności chowania się w schronie z powodu bombardowania. Nie mogłam pozwolić, by coś takiego przeżyły. Sprawa wyjazdu była przesądzona. Dzieliło nas od Kijowa niespełna 200 kilometrów. Nie ukrywam, liczyliśmy na to, że tylko wschodnia część Ukrainy zostanie zaatakowana. Nie spodziewaliśmy się takiej punktowej agresji w całym kraju. Kiedy okazało się, że wybuchy są nie tylko w stolicy, ale i w innych miastach, także tych dalekich od Krymu i wschodniej części, zrozumieliśmy, że wojna objęła całe państwo. W nieodległej od nas Winnicy nadano sygnały alarmowe.
Pamiętasz ostatnie chwile w domu?
Pewnie. Tego feralnego czwartkowego wieczoru wyszliśmy z mężem na spacer. Gdzieś głęboko w duszy mieliśmy świadomość, że to nasz ostatni spacer przed rozstaniem, choć wtedy jeszcze nie było wiadomo, że mężczyźni nie mogą opuszczać kraju. Dopiero potem okazało się, że musimy się rozdzielić. Ja nie chciałam jechać. Bo jak? Sama z dziećmi? Bez niego? Bardziej jednak nie chciałam tego, żeby w ich wspomnieniach pozostał choćby jeden dźwięk zagrożenia, syreny alarmowej czy wybuchu.

Jak to się stało, że wyjeżdżałaś sama, a do parafii pw. Najświętszej Maryi Panny Różańcowej na wrocławskich Złotnikach przybyłaś z innymi kobietami i ich dziećmi?
Na początku rzeczywiście miałam wyruszyć w tę drogę sama. Nie wiedziałam dokąd, byle na zachód, byle bezpieczniej. Kiedy mój mąż powiedział znajomym, że jego żona chce uciekać z Ukrainy, koledzy zapytali, czy mogą się przyłączyć do mnie ich żony. Zastanowiliśmy się. Wiedziałam, że mnie samej z dziećmi łatwiej będzie się poruszać i będę miała większe szanse, żeby dotrzeć w jakieś dobre miejsce, niż przemieszczając się w grupie. W takich warunkach jednak nie mogłam odmówić. W tym momencie nie miałam też żadnego kontaktu do nikogo, kto mógłby nam w Polsce udzielić schronienia. Nie wiedziałyśmy, dokąd nas los zaniesie, ale trzymałyśmy się razem.
Jak wyglądała wasza podróż?
Wyjechaliśmy w piątek 25 lutego z Koziatyna samochodami do Lwowa. Ja, dzieci i cztery koleżanki ze swoimi dziećmi w różnym wieku, od pięciu miesięcy do siedemnastu lat. Jedna nawet jest w bliźniaczej zaawansowanej ciąży! Wieźli nas mężowie. Chciałyśmy dojechać albo do Lwowa, albo do Iwano-Frankiwska. Byle na zachód, gdzie wówczas było spokojniej niż w pozostałej części kraju. Po drodze dzwoniłyśmy do znajomych, czy mogą się nami zaopiekować. Kiedy w trasie sprawdzałyśmy wiadomości, zauważyłyśmy, że sytuacja staje się coraz bardziej napięta, a niebezpieczeństwo narasta. Ludzie, których spotykaliśmy po drodze, przekazywali nam, że doszło nie tylko do ataków na bazy wojskowe, ale także pociągi i autobusy z ludnością cywilną. Wówczas zdecydowałyśmy, że nie zostaniemy na Ukrainie, tylko spróbujemy przedostać się do Polski. Miałyśmy przy sobie wszystkie potrzebne dokumenty. Wiedziałyśmy, że już nie możemy się zatrzymać.
Ale wciąż jechałyście w ciemno. Kiedy wyklarował się kierunek Wrocław?
Zbawienny okazał się mój kontakt z ks. Mikołajem Myszowskim, z którym pracuję. On, szukając dla nas ratunku, poprosił swoją koleżankę ze studiów sprzed lat, Zofię Mikułkę, o pomoc dla naszej grupki. Ona mieszka we Wrocławiu. Natychmiast podjęła wezwanie i nawiązałyśmy kontakt. Kiedy dostałyśmy się do Lwowa samochodami, już miałyśmy ustalone, dokąd zmierzamy. Czekałyśmy na pociąg do Polski ze świadomością, że trafimy do ludzi, którzy na nas czekają z otwartymi sercami, którzy nam pomogą. Zadeklarowali, że przyjadą po nas na granicę. To było niezwykle ważne po tylu godzinach niepewności. Pamiętam, jak Zosia zapytała, czy nie przeraża nas, że po tym, jak pokonałyśmy tak długą drogę, będziemy musiały jeszcze jechać przez całą Polskę do Wrocławia? Pomyślałam, że po tym, co przeżyłyśmy w drodze z Koziatyna do Lwowa i potem w pociągu, mogło być już tylko lepiej. Kiedy wszyscy wsiedliśmy do polskich samochodów, my, matki, poczułyśmy ulgę.

Koziatyn, dworzec kolejowy, zdjęcie z lipca 2020 r.

POSTERRR/WIKIMEDIA COMMONS LIC. CC BY-SA 4.0

Oczywiście nadal miałyśmy niepokój w sercach, ale jednak zrobiłyśmy duży krok w kierunku pełnego bezpieczeństwa naszych dzieci. Choć u nich w drodze widać było ciągle stres. Rozmowy przez sen, przewracanie się z boku na bok, różne zrywy.
Który moment tej uchodźczej ucieczki
przez tysiąc kilometrów był najgorszy?
Rozstanie z mężem. Ostatni raz widzieliśmy się we Lwowie. My pojechaliśmy, a Maksym został na peronie. I wtedy dotarło do mnie, że go już nie mam przy sobie… (dłuższa cisza). A kiedy wcześniej jechaliśmy samochodem, rozmawialiśmy trochę o tym, że nie będziemy już razem. A kiedy milczeliśmy, to doskonale wiedzieliśmy, że wtedy też o tym rozstaniu myślimy.
Czy Twoje dzieci rozumieją, co się teraz z wami dzieje?
12-letni Marek rozumie, o co chodzi, ale nie widział na żywo wojny, więc sobie tego nie uświadamia. Myśli teoretycznie. Zasadniczo dzieci na razie nie wiedziały, jak wojna wygląda. Ale pewnie prędzej czy później tutaj, w Polsce, się z tym zetkną przez ekran smartfona czy laptopa. Najtrudniej wyjaśnić dzieciom nie to, dlaczego jest wojna, tylko dlaczego taty nie ma z nami. Dlaczego musieliśmy się rozłączyć.
Co im wtedy mówisz?
Że tato do nas w końcu przyjedzie. Kiedy codziennie wieczorem klękamy do modlitwy, dzieci proszą Boga, by ich ojciec jak najszybciej do nich dołączył. A kiedy po przyjeździe do wrocławskiej parafii oglądałam mieszkanie, w którym zatrzymamy się na dłużej dzięki gościnności Polaków, mój 6-letni syn Artur wypytywał tylko, czy tata tam na nas czeka…
Masz kontakt z mężem?
Tak. Telefoniczny. Po tym, jak nas odwiózł do Lwowa, pomaga różnym ludziom z naszego regionu, którzy chcą się przedostać do Polski.
O czym rozmawiacie?
Jest nam bardzo ciężko. Ja płaczę tu. On płacze tam. Najłatwiej się rozmawia o codziennych neutralnych sprawach. Co ja teraz robię, a co on robił dzisiaj itp. Jest mu bardzo ciężko bez dzieci. Ma tę świadomość, że niedługo nasza córka Waleria będzie obchodzić kolejne urodziny. Pierwsze, na których go nie będzie.
Myślę sobie, że Twój 12-letni syn Marek musiał szybko wydorośleć.
Ojciec rozmawiał z nim przed rozstaniem, żeby mnie wspierał i pomagał mi. Kiedy jechaliśmy pociągiem, było bardzo ciasno, tłum się ściskał. Siedząc, opieraliśmy się o siebie kolanami. Ja siedziałam naprzeciwko Marka, który trzymał swojego młodszego brata, a ja trzymałam córkę Walerię. Wymienialiśmy się nimi. Kiedy ja nie spałam podczas podróży, widziałam, że on też czuwa i nie zasypia. W pewnym momencie okazało się, że zaczyna nam brakować jedzenia. Marek, podobnie jak ja, odmawiał sobie jedzenia, żeby młodsze dzieci – nie tylko jego rodzeństwo – mogły się posilić i żeby wystarczyło chociaż dla nich. Ustępował miejsca bardziej potrzebującym, a sam ledwo stał i był bardzo zmęczony.

Ciężko mi było na to patrzeć, choć z drugiej strony byłam z niego dumna jako matka. Marek zaczął pełnić rolę dorosłego w rodzinie. Opiekuna dla rodzeństwa. Jeszcze nie wiadomo, czy on ma tę świadomość, ale widzę, że przechodzi ogromny stres.
Wrocławski azyl znalazł Ci ks. Mikołaj
Myszowski, z którym pracowałaś do wybuchu wojny. Czym się zajmowałaś?
Od 15 lat jestem montażystką wideo. Tworzę różne materiały multimedialne. Z ks. Mikołajem pracowałam w społeczno-religijnym portalu internetowym „Credo”. To lider wśród religijnych stron na Ukrainie, podejmujący zagadnienia z zakresu wiary w świecie współczesnym. Przeznaczony dla czytelników, którzy chcą żyć świadomą wiarą oraz łączyć ją z życiem codziennym. Tworzymy miejsce, gdzie można uzyskać informacje o Kościele katolickim obrządku zachodniego oraz wschodniego w Ukrainie i na świecie.
Co ciekawe, 4 lata temu powstała wersja polska naszego portalu, ponieważ wielu ludzi na Ukrainie mówi po polsku, ale też Polacy chcieli czytać informacje o Kościele na Ukrainie. Prowadzimy kanał na YouTube, który ma prawie 30 tysięcy subskrypcji. Dobrze sobie radzimy w kraju, który ma zaledwie milion rzymskich katolików, a większość (prawie 30 milionów) jest wyznania prawosławnego.
Myślisz o swojej pracy tutaj, w Polsce? Chciałabyś zajmować się tym samym?
Oczywiście, gdyby się to udało, byłoby wspaniale. To umiem i lubię robić. Nie ukrywam, że chcę jak najszybciej znaleźć pracę i usamodzielnić się w waszym kraju. Mam kartę Polaka.
Gdzie szukasz teraz oparcia? Skąd czerpiesz siły?
Od Boga. On nas nie zostawił i nie zostawi. Wierzę w Niego i widzę, że nam pomaga. W Nim szukam oparcia. Ta cała ucieczka przed wojną udała się dzięki Niemu. Przecież ja wyruszałam z trójką dzieci w nieznane, a potem wszystko powoli się klarowało. Teraz wylądowaliśmy we Wrocławiu. Przyjęli nas fantastyczni ludzie, którzy wszystko nam organizują. Ale ja nie chcę po prostu siedzieć i czekać. Jednocześnie mam pełną świadomość tego, że schronienie dał mi Kościół rzymskokatolicki. To nie jest przypadek, że pomagają mi ludzie, którzy należą do tego samego Kościoła co ja, wyznają te same wartości. To zwiększa moje zaufanie. Dlatego dziękuję Bogu za Kościół, który jest na całym świecie. Teraz czuję jego troskę w osobach Polaków, którzy się mną opiekują. Wiedziałam, jak wyruszałam z domu, że w pierwszej kolejności będę szukać pomocy przy kościołach. A Pan Bóg mnie i moje dzieci sam tak pokierował, że trafiłam do parafii na wrocławskich Złotnikach.
I co dalej? Jak patrzysz w przyszłość?
Siłą rzeczy żyjemy tu z dnia na dzień. Nie wiemy do końca, co się wydarzy, ale chciałabym tutaj do Polski przenieść swoje życie. Teraz oczywiście nie mamy wyjścia, ale ten czas traktuję jak nowy początek, do którego wkrótce, mam nadzieję, dołączy mój mąż.

Uchodźcy z Ukrainy na dworcu PKP
we Wrocławiu, 8 marca 2022 r.

MACIEJ RAJFUR