Współczesne ojcostwo – kryzys czy rozkwit?

Bardzo dużo słyszymy o kryzysie rodziny, ojcostwa, męskości.
Niewątpliwie są to tematy ważne i palące. Niemniej jednak, czy równolegle do tego
czarnego scenariusza nie rozwijają się ojcowie zaangażowani, aktywni i pełni pasji,
dzięki którym możemy mówić o rozkwicie ojcostwa?

AGA I RAFAŁ PASEK

Wrocław

Bycie ojcem to wielka życiowa
misja. Zdjęcie ilustracyjne

SLYUSARENKO/FREEPIK.COM

Kiedy dostaliśmy telefon z propozycją napisania tego artykuły, początkowo zawahaliśmy się. Ksiądz redaktor zapytał nas, czy nie napisalibyśmy tekstu o kryzysie ojcostwa. „Czemu nie…” – odpowiedzieliśmy niepewnie. Ale po chwili namysłu dodaliśmy – ale dlaczego o kryzysie?
Jesteśmy dopiero na początku rodzicielskiej przygody, więc nasza perspektywa będzie jedynie małym wycinkiem panoramy społecznej, ale mamy silną potrzebę dzielenia się dobrem, jakie obserwujemy i jakiego doświadczamy.
Nasza starsza córka ma niespełna 3 lata, a młodsza 8 miesięcy. Niemniej jednak to były najbardziej dynamiczne trzy lata naszego życia. Nigdy wcześniej w tak krótkim czasie nie nauczyliśmy się tak wielu rzeczy istotnych dla życia, zdrowia i rozwoju człowieka.
W przeciągu kilku miesięcy z młodych, beztroskich małżonków musieliśmy się zamienić w specjalistów od pielęgnacji, fizjoterapii, pediatrii, dietetyki, rozwoju psychomotorycznego, pierwszej pomocy itd. To zadanie skrajnie wyczerpujące fizycznie, psychicznie i emocjonalnie, ale jednocześnie najbardziej satysfakcjonujące na świecie!
Perspektywa Taty
Od pierwszych chwil. Kiedy dowiedziałem się, że moja żona Aga jest w ciąży, od razu chciałem kupić żaglówkę klasy Optymist (typ małego jachtu, na którym pływają już kilkuletnie dzieci). Naprawdę! Miałem w głowie te wszystkie rzeczy, które z maluchem będziemy robić razem i których będę mógł nauczyć moje dziecko. Ale po kolei, najpierw musi się urodzić.
Chodziłem z Agą na wszystkie wizyty ginekologiczne, żeby podejrzeć trochę rzeczywistość po drugiej stronie brzucha.
Do dziś pamiętam, jak dzidziuś na usg ziewnął albo pokazał stopę! Braliśmy też razem udział w szkole rodzenia. Dwa razy w tygodniu przez trzy miesiące (do dziś się śmiejemy, że taka szkoła rodzenia to prawie jak podyplomówka).
Zaraz po pracy biegłem na wykłady o pielęgnacji malucha, laktacji czy pozycjach porodowych. To był świetny czas, dużo śmiechu i trochę strachu, czy damy radę. Często po zajęciach szliśmy na małżeńską randkę, żeby wykorzystać ostatnie chwile tylko we dwoje. Poznaliśmy tam też świetnych ludzi, z którymi mogliśmy się dzielić naszymi wątpliwościami, problemami i radościami. A widok dwumetrowych umięśnionych „miśków” – kąpiących z czułością lalkę w wanience – bezcenny!
Nie ukrywam, że poród był bardzo mocnym doświadczeniem. Patrzenie na cierpienia ukochanej osoby bez możliwości realnej pomocy jest dla faceta strasznie trudne, ale zupełnie nie wyobrażam sobie, żeby mnie nie było.
Kangurowanie, przebieranie, chustowanie. Aga po pierwszym porodzie była przez długi czas bardzo słaba, pojawiło się wiele komplikacji zdrowotnych. Ta sytuacja sprawiła, że od razu zostałem rzucony na głęboką wodę. Od samego początku, jeszcze podczas wizyt w szpitalu, wykonywałem wszystkie czynności pielęgnacyjne. Już w domu mała bardzo często usypiała na moim brzuchu, bo to ją uspokajało, a Aga mogła w tym czasie trochę odpocząć.
To naprawdę zbudowało wyjątkową więź między mną i córką. Potem był długi okres chustowania i noszenia w nosidłach, co nie tylko kontynuowało budowanie bliskości, ale było też bardzo wygodne, bo chodziliśmy na wiele wycieczek górskich, gdzie wózek zwyczajnie by nie przejechał.
Na szlakach spotykaliśmy innych „chusto-tatów”, ojców z nosidłami na profesjonalnych stelażach oraz tych pchających przyczepki lub ciągnących je za sobą na rowerze bądź biegówkach. To jest dopiero trening z obciążeniem!
Plac zabaw dużo ciekawszy niż Facebook czy Instagram. Kolejnym kluczowym momentem były narodziny drugiej córki. Gdy Aga była w szpitalu z Klarą, odwiedziny ze względu na pandemię były niemożliwe, więc mogłem te kilka dni w całości poświęcić starszej córce.

Po wyjściu dziewczyn ze szpitala przez pierwszy okres nadal trwała ta nasza „sztama”, gdyż noworodek spędza większość czasu przy piersi, więc to głównie ja działałem ze starszakiem. Poznaliśmy na pamięć wszystkie okoliczne place zabaw i parki.
Aga się śmiała, że zawsze wracam z placu zabaw z jakimś nowo upolowanym znajomym. Naprawdę dzięki dzieciom bardzo łatwo nawiązywać kontakty! Szczególnie kiedy córka robi to za mnie, podchodzi do dzieci i chce częstować się ich przekąskami. Wtedy do akcji wkracza tata, zaczyna się kurtuazyjna wymiana zdań, podstawowych informacji o wieku i liczbie rodzeństwa, a potem rozmowy schodzą na wiele innych interesujących tematów. Plac zabaw jest naprawdę dużo ciekawszy niż Facebook czy Instagram!
Perspektywa Mamy
Tata kaloryfer. Przyznam, że to mój mąż pierwszy był gotowy na nową rolę w życiu. Bardzo ważna była dla mnie praca, rozwój, samodoskonalenie, dlatego trudno mi było zdecydować się na bycie mamą, bałam się, że przez macierzyństwo zupełnie wypadnę z obiegu… Rafał był cierpliwy, nie naciskał, ale wiedziałam, jak bardzo chce zostać tatą. Po czterech latach naszego małżeństwa pojawiła się Weronika.
Okazała się dla mnie najlepszym coachem w dziedzinie rozwoju i samodoskonalenia. Po dwóch latach pojawiła się Klara i nie wykluczamy dalszego rozwoju wydarzeń.
Poza karmieniem piersią Rafał od samego początku był zaangażowany we wszystkie czynności dotyczące pielęgnacji, wychowania i zabawy. Gdy byłam w ciąży z Klarą, wyjechałam na weekend na rekolekcje, a w tym czasie Rafał zabrał półtoraroczną Weronikę na zimową wyprawę na Ślężę. Co prawda nieźle ją wymroziło (nigdy bym się na to nie zgodziła, gdybym wiedziała, jakie ma plany!), ale w aucie po wyprawie czekał na nią gorący rosół w termosie i kluski śląskie własnoręcznie ulepione przez tatę wieczór wcześniej! To dla mnie idealnie obrazuje porównanie, które kiedyś słyszałam, że dobry tata powinien być jak kaloryfer – twardy i ciepły zarazem.
Kolejny niezapomniany trip z cyklu „ojciec–córka” mieli, gdy byłam w szpitalu po drugim porodzie. Płynęli statkiem po Odrze, Rafał zrobił Werze kotlety mielone, które jadła podczas rejsu jak ciasteczka. Stwierdził, że skoro on woli mięso od bananków i innych placuszków, to dwulatka z pewnością też. Do tej pory zawsze, gdy przejeżdżamy autem nad Odrą, Wercia wspomina: „Dzidzia jadła z tatą na statku kotleta!”.
Jesteśmy dopiero na początku naszej drogi rodzicielskiej i zdajemy sobie sprawę, że prawdziwe wyzwania dopiero przed nami. Nie wychowujemy bowiem dzieci, ale przyszłych dorosłych.
Pragniemy, aby nasze córki były szczęśliwymi kobietami, potrafiącymi żyć jednością życia, zdolnymi do służby drugiemu człowiekowi, zaangażowanymi, samodzielnymi i radosnymi.
A gdy zwyczajnie po ludzku kończy nam się paliwo, bardzo dużo wsparcia otrzymujemy od naszych rodzin, przyjaciół i znajomych. Widzimy, że tym, co naprawdę dodaje skrzydeł zarówno mamie, jak i tacie, jest kontakt z innymi rodzicami – dzielimy się problemami, wymieniamy doświadczeniami i wzajemnie wspieramy.
Mamy szczęście znać naprawdę wielu wspaniałych ojców, którzy jeszcze kilka lat temu byli beztroskimi studentami, na obiad gotującymi parówkę i blednącymi na sam dźwięk słów „ciąża” czy „poród”. Dziś są odpowiedzialnymi młodymi ojcami, z dumą montującymi kolejne foteliki w swoich rodzinnych samochodach. Nie wszyscy chustowali swoje dzieci, nie każdy lubi place zabaw czy górskie wycieczki.
Ale są wśród nich domorośli konstruktorzy, którzy wspólnie z dzieciakami godzinami układają klocki Lego na podłodze. Są amatorzy czytania, którzy nawet przy zapaleniu krtani skończą obiecany rozdział Muminków.
Są wreszcie zapaleni piechurzy, którzy w największe mrozy wydeptują kilometry po alejkach parków. Mają różne temperamenty, pasje i wizje wychowawcze.
Ale wszyscy są na swój sposób zaangażowani i przekonani, że bycie tatą to naprawdę wielka życiowa misja!