MARTA WILCZYŃSKA

Środa Śląska

Eko-codzienność

W ostatnich latach dużo uwagi poświęca się kwestii ekologii. Niemal na każdym kroku słyszymy o zero waste, produktach biodegradowalnych, recyklingu i dbaniu o planetę, która jest w poważnym zagrożeniu. Wprowadziliśmy obowiązek segregowania odpadów, rozgłos zyskał też papież Franciszek, proponując wpisanie do Katechizmu Kościoła Katolickiego „grzechu ekologicznego”. W mediach nie brakuje specjalistów, blogerów, którzy zachęcają do wprowadzenia w życie praktyk bardziej przyjaznych naturze, bardziej „eko”. I wszystko super, może poza częstotliwością tych przekazów i wyolbrzymieniem niektórych z nich, ale to już moja prywatna opinia.

Tak, powinniśmy się troszczyć o nasze środowisko, wiemy to nie od dzisiaj. Już w podstawówce robiliśmy plakaty o tym mówiące, wtedy jeszcze jeden z przedmiotów nazywał się właśnie „środowisko”. Ale zostawmy wspomnienia, przejdźmy do codzienności, bo to ona powoduje we mnie pewien zgrzyt. Kilka dni temu byłam na jednym z pobliskich placów zabaw. I właściwie mogę śmiało powiedzieć, że wszystko, co wyżej napisane, można między bajki włożyć. Dlaczego? Mimo zamieszczonego przy wejściu regulaminu placu zabaw, wysokiej – zdawałoby się – świadomości ekologicznej i zwykłej ludzkiej kultury było tam po prostu paskudnie brudno. Żeby była jasność – nie jest to wina właściciela placu, czyli gminy. Widziałam nieraz, jak place były sprzątane. To był bałagan zostawiony przez dorosłych (?): rzucone w piasku papierosy, psie odchody…

Kiedy to zobaczyłam, zrobiło mi się najpierw przykro. A potem przypomniałam sobie o współczesnym trendzie „eko”. I ośmielę się napisać, że możemy być mistrzami w segregacji śmieci i czempionami w niemarnowaniu żywności, ale jeśli nie potrafimy posprzątać po swoim zwierzaku ani wyrzucić do kosza niedopałka papierosa, którego właśnie wypaliliśmy, to marni z nas ekolodzy. Bo to przecież codzienność nas weryfikuje, a nie górnolotne idee.