Wszyscy się znają na piłce, czyli czy duchowość ma coś wspólnego ze sportem?

Nie wiem, czy św. Paweł uprawiał jakiś sport. Są głosy, że podczas pobytu
w Koryncie mógł w roli kibica uczestniczyć w igrzyskach. Wiem na pewno,
że jeszcze kilka lat temu poproszony o tekst na temat sportu i duchowości
oparłbym się jedynie na tekstach tego Apostoła, czym uczyniłbym sobie
i Czytelnikowi… sporą krzywdę. Dlatego dziś będzie inaczej.

KS. RAFAŁ KOWALSKI

Wrocław

Starożytny grecki zawodnik balansujący piłką.
Część marmurowej steli znalezionej w Pireusie, ok. 400–375 p.n.e

WIKIMEDIA COMMONS

Od Pawła jednak rozpoczniemy, gdyż siłą rzeczy, poszukując w Piśmie Świętym argumentów za tym, że rozwój duchowy człowieka ma wiele wspólnego z uprawianiem sportu, trudno nie odwołać się do takich wypowiedzi Apostoła Narodów, jak: „w dobrych zawodach wystąpiłem, bieg ukończyłem, wiary ustrzegłem” czy: „nie wiecie, że gdy zawodnicy biegną na stadionie, wszyscy wprawdzie biegną, lecz jeden tylko otrzymuje nagrodę? Przeto tak biegnijcie, abyście ją otrzymali”, albo do pięknego porównania: „każdy, który staje do zapasów, wszystkiego sobie odmawia; oni aby zdobyć przemijającą nagrodę, my zaś nieprzemijającą”.
Nie będę rozstrzygał tego, czy święty był fanem sportu i komu kibicował.
Nie wiem też, która dyscyplina była mu szczególnie bliska. A może tylko sięgał w swoim nauczaniu po obrazy i porównania, które były ważne dla jego słuchaczy, co akurat bardziej przemawiałoby za tym, by przyznać mu tytuł świetnego mówcy, a nie sportowca czy kibica. Znaczące jest to, że tematy teologiczne przybliżał swoim czytelnikom, opierając się na metaforyce sportowej. Na tej podstawie możemy powiedzieć, że życie chrześcijańskie to nieustanne zawody. Człowiek wierzący niczym sportowiec każdego dnia powinien przekraczać siebie, walczyć ze swoimi słabościami czy wręcz przez wyrzeczenia i posty poskramiać swoje ciało, a wszystko z myślą o celu, jakim jest zbawienie – ów Pawłowy „wieniec nieprzemijający”. Pozostając w obrębie jego nauczania, możemy powiedzieć, że jedyna różnica, jaką Apostoł dostrzegał pomiędzy zmaganiami sportowca a chrześcijanina, jest taka, że ten drugi nie walczy z innymi ludźmi, ale z samym sobą, albo jeszcze lepiej ze swoim dawnym człowiekiem, jego przyzwyczajeniami i grzechem. Tyle św. Paweł, chociaż dawniej z upodobaniem rozwijałbym jego myśli, wskazując, jak wiele sport ma wspólnego z naszą duchowością czy religijnością.

Nie da się najeść na zapas
Obrazy niemal nasuwają się same i można je skutecznie rozwijać, co zresztą wiele razy robiłem, przygotowując kazania czy konferencje.
Sportowiec potrzebuje trenera i całego sztabu ludzi, którzy będą go wspierać, prowadzić, korygować błędy, mobilizować do treningów. Musi przyznać się przed samym sobą, że nie jest specjalistą od wszystkiego i nie na wszystkim się zna. Co więcej – powinien zaufać, że inni chcą jego dobra. Nie da się być chrześcijaninem w izolacji od innych. Jeśli mamy czynić postępy w rozwoju duchowym, potrzebujemy innych, których rola jest niemal taka sama, jak sztabu  szkoleniowego.
Spowiednik, kierownik duchowy, wspólnota – bez nich trudno o chociażby krok do przodu na ścieżce rozwoju duchowego.
Sportowiec wymaga odpowiedniej diety i nie jest bez znaczenia, czym karmi swoje ciało. To takie oczywiste, tym bardziej dziś, kiedy wielu przykłada ogromną wagę do zdrowego odżywiania się. Dietetycy powiedzą, że ważne jest nie tylko, co jemy, ale także regularność przyjmowanych posiłków i będą uświadamiać, że chcąc zachować ciało w dobrej kondycji, najlepiej jeść pięć posiłków w ciągu dnia. To ważne odkrycie, że nie da się najeść na zapas. Podobnie rzecz się ma z odżywianiem ducha. Z jednej strony warto przyjrzeć się jakości treści, jakimi się karmimy. One mają wpływ na to, jakimi jesteśmy. Jakie obrazy oglądają nasze oczy, jakie teksty dopuszczamy do siebie, w jakich dyskusjach bierzemy udział. Są ludzie, którzy karmią się pornografią, intrygami, plotkami, zwalczaniem innych. Żyją tym. To jest ich codzienny pokarm. To nie pozostaje bez wpływu na człowieka. Z drugiej – z dużą podejrzliwością patrzę na wierzących, którzy jedynie rano i wieczorem „odmawiają pacierz”, spowiadają się raz w roku i tylko w czasie świąt przyjmują Komunię Świętą. To trochę tak, jakby próbowali się najeść na zapas.

Wieniec laurowy wręczany zwycięzcy zawodów. Dekoracja na greckiej
wazie w stylu czerwonofigurowym, ok. 530–480 p.n.e

DEA/G. DAGLI ORTI/WIKIMEDIA COMMONS

Każdy dietetyk (niekoniecznie sportowy) powie, że to nie jest zdrowy styl życia. Zatem wydaje się oczywiste zwrócenie uwagi na wachlarz posiłków duchowych: od Mszy Świętej, adoracji albo nawet nawiedzenia Najświętszego Sakramentu, czytania Pisma Świętego i medytowania nad nim, do krótszych modlitw, aktów strzelistych. Ważne, żeby były i by były regularne.
Kolejny obraz to świadomość celu i konsekwentne dążenie do jego osiągnięcia. O tym wspomniał św. Paweł.
Rozwijając jego myśl, warto zauważyć, że nikt nie staje się doskonałym sportowcem z dnia na dzień. Duże cele osiąga się za pomocą małych kroków.
Próby biegania tempem, do którego nasz organizm nie jest przygotowany, w najlepszym wypadku kończą się „zadyszką”, zniechęceniem. Bywa, że i kontuzją. Myślę teraz o tych, którzy podejmują próby walki z grzechami, wadami, swoim charakterem i którzy naprawdę szczerze pragną się nawrócić, i którzy chcą zobaczyć natychmiast efekty swoich działań. Kiedy jest w człowieku pragnienie zmiany, zapał i chęć podejmowania wyrzeczeń, które pomogą osiągnąć upragniony cel, problem często polega na tym, że chcemy to zrobić zbyt szybko, jakby jednym skokiem, szybkim tempem. Efekt jest najczęściej taki, że łapiemy duchową zadyszkę, która uświadamia nam, że nasza kondycja daleka jest od tej, którą wypracowali np. wielcy święci. Kiedy jednak poczytamy ich życiorysy, zobaczymy, że nie da się zostać świętym natychmiast, od razu – jest to proces dochodzenia do zamierzonego celu.
Potrzeba czasu, a przede wszystkim pokory, która pozwoli realnie spojrzeć na swoje możliwości i podpowie na ucho: znajdź kogoś, kto cię poprowadzi i wyznaczcie sobie drogę, po której będziecie szli małymi krokami.

W tym kontekście przytoczę jeszcze jeden obraz. Dobry sportowiec nigdy nie da sobie wmówić, że osiągnął szczyt swoich możliwości. Wręcz przeciwnie – każdy dzień traktuje jako szansę, by przebiec większy dystans, skoczyć wyżej, zagrać lepiej. Problem jest ogromny, kiedy człowiek uwierzy, że stał się już „gotowym chrześcijaninem”.
Taka pokusa może się pojawić, kiedy traktujemy np. przygotowanie do przyjęcia sakramentów świętych jak punkty dojścia. Pierwsza Komunia Święta, bierzmowanie, kapłaństwo czy małżeństwo – trzeba się postarać, zebrać dokumenty, zaliczyć egzaminy czy przedstawić jakieś pieczątki lub podpisy i… koniec? Właśnie nie koniec, ale początek.
W rozwoju duchowym, jak w życiu sportowca, doskonałość ma być na końcu, kiedy będziemy kończyć karierę (czyt. schodzić z tego świata). Sakramenty święte są punktami wyjścia. Od nich ma się rozpoczynać coś nowego w naszym życiu, coś nieporównanie większego, piękniejszego i bardziej odpowiedzialnego niż było przed przyjęciem sakramentu.
Od nich rozpoczyna się nasze dalsze stawanie się chrześcijaninem. Dramat jest wtedy, kiedy człowiek uwierzy, że zakończył się proces jego dojrzewania.
To jakby Robert Lewandowski powiedział, że skoro już raz został królem strzelców niemieckiej ligi, pobijając legendarny rekord Gerda Müllera, to zawsze będzie mu się to udawało. Niestety – w sporcie i w życiu duchowym nic nie jest dane raz na zawsze. A może właśnie stety!

Bokser odpoczywający po walce. Posąg z brązu z epoki hellenistycznej,
ok. III–II wiek p.n.e. Znaleziony podczas wykopalisk na terenie
Term Konstantyna w Rzymie

MARIE-LAN NGUYEN/WIKIMEDIA COMMONS

To nie jest teoria
Obrazów i tekstów Pisma Świętego naprawdę można by przytoczyć jeszcze kilkadziesiąt, ale nie mogę i to nie ze względu na ograniczone ramy tego artykułu, ale żeby nie wyrządzić Czytelnikowi wspomnianej już krzywdy. Polega ona na tym, że… my to wszystko wiemy.
Najważniejszą cechą łączącą sport i duchowość jest to, że jeśli pozostaniesz na etapie teorii, ani jedno, ani drugie nie zmieni Twojego życia.
Mówi się, że wszyscy Polacy znają się na piłce nożnej. Są tacy kibice, którzy znają nazwiska piłkarzy i trenerów.
Potrafią z wypiekami na twarzy opowiadać o zagraniach Messiego czy Ronaldo, ale na tym kończy się ich związek ze sportem. Siedzą wygodnie w fotelu z pilotem i kuflem piwa w ręku i z emocjami komentują kolejne mecze. Problem w tym, że mimo (niewątpliwie) ogromnej wiedzy, ten sport absolutnie nie wpłynie na poprawę ich kondycji czy zdrowia. Nie mówię już o tym, że nie mają szans na to, by nawet w lidze podwórkowej zdobyć tytuł króla strzelców. Dopóki nie założą butów i nie wyjdą na boisko.
Są tacy, którzy o chrześcijaństwie dużo wiedzą. Być może mają nawet tytuły naukowe z teologii i chętnie angażują się w dyskusje, jak należałoby zreformować Kościół i co w Nim zmienić, tylko… nie mają odwagi założyć butów.