MARTA WILCZYŃSKA

Środa Śląska

Nerwy do konserwy

Zdarzyło się Księdzu kiedyś, żeby idealnie, z dużym wyprzedzeniem przygotowany plan runął w gruzy? I nie mam na myśli sytuacji, w której w planie było np. wyjście na zakupy, a nie wypaliło, bo padał deszcz (choć z kobiecego doświadczenia wiem, że i takie sytuacje mogą być dramatem!). Chodzi mi o takie poważniejsze plany, nawet związane z wiarą, np. od dawna planowany wyjazd na rekolekcje. Boża sprawa! Wszystko gotowe! I nagle – ściana.

Księdza odpowiedzi jeszcze nie znam, ale w ciemno zakładam, że tak, zdarzyło się tak przynajmniej raz w Księdza życiu. Tak jak w moim i zapewne każdego, kto czyta ten felieton. Skąd ta pewność? Bo jako ludzie uwielbiamy planować, ustawiać swoje życie. I nie ma w tym nic złego! Pytanie, jak reagujemy, kiedy się sypie. Ja – przyznaję – ostatnio nie uniosłam właśnie takiej sytuacji. No bo dlaczego? Przecież taki fajny był ten plan… nerwy miałam takie, że aż łzy leciały, bo szykowaliśmy się na to wydarzenie już od roku. A tu taka błahostka, akurat teraz? Mój spowiednik mówi: „uwielbiaj Pana Boga w tym doświadczeniu!”. Ha! Łatwo powiedzieć! Trudniej wykonać… Dobrych kilka godzin zajęło mi dojście do tego, że moje nerwy są absolutnie bez sensu, bo nie zmieniają nic, a tylko pogarszają sprawę. Dobrze, że to była niedziela i podczas liturgii słowa mocno trafiły do mnie treści z Listu św. Pawła do Rzymian, że nic nie jest w stanie nas odłączyć od miłości Boga. NIC. Więc jeśli Bóg w swojej miłości do mnie zaplanował ten wyjazd, to pojedziemy wbrew wszystkiemu – już On nami pokieruje.

I tak się stało. Ostatecznie pojechaliśmy, ale w zupełnie inny sposób, niż zakładaliśmy. I bogatsi o kolejne doświadczenie. Jeśli mój plan jest zgodny z Bożym, to – jakkolwiek banalnie to brzmi – wszystko będzie dobrze, a nawet lepiej, niż zakładałam. Tylko trzeba naprawdę zaufać, a nerwy schować do konserwy. Reszta jest już w lepszych niż nasze rękach.