Nieplanowana zmiana

Wizja Kościoła, który jest w mniejszości społeczeństwa, była nam nieznana,
odległa, wręcz niemożliwa. Pewnie nikt z nas nie spodziewał się,
że namiastkę tego będziemy mieć już w 2020 roku, i to za sprawą niewielkiego
i niewidocznego przeciwnika, jakim jest koronawirus.

KS. ŁUKASZ ROMAŃCZUK

„Nowe Życie”

Msza św. on-line, w domu w czasie epidemii koronawirusa

TOMASZ GOŁĄB/FOTO GOŚĆ

Niedawno miałem okazję odwiedzić „Klasztor Księgi Henrykowskiej”. To miejsce dla mnie szczególne. Tam rozpoczęła się moja droga przygotowania do przyjęcia sakramentu kapłaństwa. W mojej pamięci pojawiły się słowa wypowiedziane przez naszego księdza prefekta: „Kościół przyszłości to małe wspólnoty”.
Pokonać epidemię
Walka z epidemią, która już jakiś czas temu zawitała do Europy i Polski, stała się priorytetem. To był moment kluczowy. Nagle okazało się, że wiele spraw zajmujących głowy ludzi było sprawami małymi, zbytecznymi, bezsensownymi.
Nastał moment, w którym padł jasny komunikat: „Musimy pokonać koronawirusa”. Wielokrotnie powtarzane #zostańwdomu, zachęta do uczestniczenia w Mszach św. i nabożeństwach poprzez środki społecznego przekazu sprawiły, że praktyki religijne stały się „instant”. Większość naszych rodaków wzięła sobie do serca apele rządzących i hierarchów Kościoła, aby odpowiedzialnie podejść do sprawy. Z jednej strony ograniczenie sprawiło, że pojawiła się tęsknota za sakramentami, łzy żalu, że nie było możliwości w sposób fizyczny uczestniczenia w Eucharystii, Triduum Paschalnym czy samej Rezurekcji. Były to Święta Wielkanocne inne, wyjątkowe, ale będące także „rentgenem” naszej wiary. Zresztą sytuacje trudne zawsze są weryfikatorem naszych uczuć, pragnień, poglądów i wyborów.
Koronawirus sprawił, że wiele osób zostało wyrwanych z rutyny niedzielnych praktyk, przyzwyczajeń i te wydarzenia… skłoniły wielu do mocnej i głębokiej refleksji.
Tęsknota za sakramentami
Podczas tzw. narodowej kwarantanny postanowiłem tak duszpastersko popytać, jak katolicy przeżyli ten czas. Jedna z osób zapytanych o przeżywanie Mszy św. poprzez Internet powiedziała: „Obawiałam się, że jeśli nie pójdę do kościoła, nie poczuję mszy.
Niedziela nie będzie miała tego sakralnego charakteru. Nie byłam pewna swojej decyzji. Ze strony Kościoła szedł jasny apel o pozostanie w domach, ale pewność tej decyzji poczułam dopiero po słowach abpa Jędraszewskiego […]. Dla mnie było to silne przeżycie. Zrodziła się we mnie ogromna tęsknota za fizyczną obecnością tam – w kościele. Jednak ta tęsknota nie była dołująca. Była pełna nadziei i zniecierpliwienia. Ta niedziela była dla mnie tak samo «pełna», jak każda wcześniejsza. Czułam cichą radość tak samo, jak po wyjściu z kościoła każdego innego tygodnia. Ale nie wystarczyło «puścić mszę w tle». Musiałam zamknąć się w pokoju i stać się uczestnikiem. Modliłam się sama. Przyzwyczajona do odwiecznej wspólnoty kościoła w czasie mszy, byłam teraz tylko ja. Choć te 350 wyświetleń zapewniało mnie o duchowej łączności wielu osób, fizycznie byłam sama. I chociaż może to śmiesznie zabrzmi – ta samotność przy ekranie sprawiła, że bardziej poczułam swoją samotność przed Bogiem, która dotyczy każdego z nas. […] Ten czas, jak każdy trudny czas, może być moim zdaniem bardzo bogatym źródłem łaski. Wymusza na nas poważne i jednoznaczne podejście do wiary. Nie jest czasem pobożności z przyzwyczajenia czy na pokaz. To czas naszego wysiłku i decyzji, czy idziemy w nicość, czy idziemy żwawo drogą do Boga. A co najważniejsze, w obliczu epidemii «zyskujemy nagle» umiejętność dostrzegania, że to właśnie droga do Boga jest tą właściwą”.
Patrząc na powyższą wypowiedź, dostrzegam dojrzałość, a samo podejście jest bardzo budujące, ale nie każdy ma odpowiednie warunki do przeżywania Mszy św. w domowym zaciszu. Weźmy pod uwagę, że jest wiele rodzin, w których praktykujących jest połowa albo i mniejsza liczba domowników.
Jednym zależy na przeżyciu niedzielnej Mszy, innym nie i niekoniecznie muszą stworzyć tym drugim warunki do modlitwy, co zresztą potwierdzały osoby, które wyrażały swoją radość ze zwiększenia limitu osób na Mszy, co umożliwiło im spokojne przeżycie Eucharystii.

Egzamin z chrześcijaństwa
Warto docenić wyrozumiałość samych wiernych, którzy w wielu sytuacjach byli wsparciem dla siebie wzajemnie oraz dla duszpasterzy. Trwając w środowisku przyparafialnym, odczuwalny był duch modlitwy i troski oraz wdzięczności dla tych, którzy dbali o nasze zdrowie i bezpieczeństwo, a śpiewane suplikacje stawiały nas w małości wobec wielkości majestatu Bożego. Wielu z nas, katolików, wiedziało doskonale, na czym w takiej sytuacji polega wypełnianie przykazania miłości, i to dla osób będących blisko wspólnoty Kościoła było widoczne.
Niestety, mimo wielkiego dobra, które wypływało od ludzi wierzących, wielu wieściło: „Kościół nic nie robi”, „Kościół zamknął się na wiernych” itp. Budziło to poczucie niesprawiedliwości, bo przecież sakramenty były sprawowane, duszpasterze wychodzili do wiernych m.in. poprzez media społecznościowe, duchowni i wierni byli zaangażowani w pomoc najuboższym oraz starszym i można wymienić tu naprawdę wiele uczynków miłosierdzia, które radowały serce, a tu taki „atak”. Szukałem klucza i znalazłem.
Odpowiedzią słowo Boże, a mianowicie słowa Pana Jezusa: „Niech nie wie twoja lewa ręka, co czyni prawa”. Piękną sprawą jest, gdy mówi się głośno o rzeczach dobrych, nadzwyczajnych, takich, które możemy dać innym za wzór, a przy tym zamknąć krytykom usta, ale przecież znane jest podejście i postawa wielu katolików do pomocy bliźniemu – oni chcą być anonimowi, aby się nie „lansować”.
We władzy koronawirusa
Aby nie było tak kolorowo, na koniec chciałbym „wrzucić kamyczek do ogródka”.
Jako ksiądz byłem każdego dnia z tymi, którzy przychodzili, aby modlić się w kościele. Zapadły mi w pamięci słowa jednej pani, która ze łzami w oczach powiedziała: „Dlaczego nas, chodzących do kościoła, się stygmatyzuje?
Dlaczego mówi się o nas jako o potencjalnym zagrożeniu, skoro np. markety są otwarte i przychodzi tam w ciągu dnia więcej ludzi?”. Można zignorować taką uwagę, jednak sam przyznam, że bardzo irytujące było, jak duchowni prześcigali się w „pomysłach”, żeby zachęcić ludzi, by nie przychodzili do kościoła. Ad contra ktoś powie, „to dla bezpieczeństwa wiernych”.
Zgodzę się, jest to mądre, ale tylko w przypadku, gdy mądrze i roztropnie przekazuje się informacje.
Działając nieroztropnie, można doprowadzić do „tragedii”. I faktem jest, że bardzo trudno będzie cofnąć to, co zostało powiedziane, wygłoszone wręcz „na dachach”. Skutek? „Nie idę do kościoła, bo tam się zarażę”, „Idąc na mszę, łamię czy nie V przykazanie?”, „Komunia nie, bo ksiądz przenosi zarazki”, „Boję się iść do kościoła, bo mówią, że tam koronawirus jest”. Przesada? Kiedy to piszę, trwa V Niedziela Wielkanocna, a dziś jedna pani, przychodząc do zakrystii, mówi, że „bała się przyjść do kościoła, ale jej syn (10 lat) przekonał ją, mówiąc – «Mamo, w kościele nic nam nie grozi »”. Nie chcę bagatelizować zagrożenia, nie wygłoszę tezy: „W kościele się nie zarazisz”, bo przeciwnik przecież jest niewidoczny, ale po prostu widok duszpasterza „straszącego” wiernych jest dla mnie nie do przyjęcia.
Koronawirus odmieniany przez wszystkie przypadki, pokazywany we wszystkich mediach zawładnął umysłami i sercami wielu osób. Jeżeli ktoś uważa, że „będzie tak samo”, prawdopodobnie jest w wielkim błędzie.
Duszpasterze na tyle, na ile potrafili i mogli, służyli wiernym i nadal są do ich dyspozycji.
Duszpasterstwo nie umarło! Trwa, tyle że w zmienionej formie, a że dla wielu niewidoczne, hmmm… to tak jak z koronawirusem.
Jest, rozprzestrzenia się, ale nikt go nie dostrzega, chyba że pod mikroskopem.
Po prostu: Panie, przymnóż nam wiary!