POLSKI ŚLĄSK

Zanim przeminął czas kołatania

W listopadzie 1914 r. we Wrocławiu spotkały się
dwa punkty widzenia, które mimo wszystko
trudno włożyć do szufladek z odpowiednimi utartymi już
nazwami obozów politycznych aktywnych
w czasie I wojny światowej.
To dlatego misja legionowa się tu nie powiodła.

ANNA SUTOWICZ

Wrocław

Wrocław, widok na Wyspę Piaskową
(Ostrów Piaskowy) z południowego
brzegu Odry, ok. 1910–1920

BIBLIOTEKA CYFROWA UNIWERSYTETU WROCŁAWSKIEGO

Tytuł nawiązuje oczywiście do marszu I Brygady Józefa Piłsudskiego, ale historia, którą chcę opowiedzieć, wydarzyła się daleko od miejsca, gdzie pieśń ta powstała, i kilka tygodni przedtem, zanim wykonano ją po raz pierwszy. Opowieść ta nie ma nic z brawurowej legendy legionowej przypomnianej choćby niedawno na ekranach kin. Może tylko zgadza się ze skargą towarzyszy Brygadiera Piłsudskiego, że nigdzie poza Galicją nie byli zrozumiani, że wszędzie uważano ich za otumanionych straceńców. Ich misja wybitnie nie powiodła się także na Dolnym Śląsku, a wybory miejscowych działaczy polskich okazały się trudną lekcją dla polityków, którzy spotkali tu twardych realistów doświadczonych latami zmagań z germanizacją.
Misja pierwsza
Jesień 1914 r. nie przyniosła Austro-Węgrom sukcesów. Klęska poniesiona pod Warszawą i Dęblinem, mimo zbombardowania stolicy przez sterowce sojuszniczej armii niemieckiej, spowodowała, że Paul von Hindenburg musiał salwować się ucieczką przed okrążającym marszem Rosjan, przede wszystkim jednak pokazała, że wojna nie zakończy się spodziewanym błyskawicznym zwycięstwem. Konieczne okazało się przegrupowanie wojsk i zmiana strategii na froncie wschodnim. Taki był punkt widzenia państw centralnych. Ich polscy poddani i poddani cara Mikołaja II mieli prawo oceniać te wydarzenia inaczej. Oto zniszczenia dotknęły nie tylko stolicę Królestwa Polskiego, nie tylko wojska niemieckie dopiero co zrównały z ziemią Kalisz, a główne działania frontowe przyniosły pierwsze straty śmiertelne polskim żołnierzom walczącym w mundurach zaborczych armii, realne stało się zagrożenie obcą okupacją, zwycięstwem silniejszego, niekoniecznie bardziej przyjaźnie nastawionego do Polaków zaborcy. Królewiacy bali się Niemców, Wielkopolanie i Ślązacy – Rosjan, choć krążyły opinie o szerokim planie jednoczenia wszystkich ziem pod berłem cara, a nic nie wydawało się gorsze od brutalnej walki z polskością, jaką od lat prowadziła ekipa wilhelmińska. Elity galicyjskie poddawały tę rzeczywistość jeszcze innej ocenie – żądały natychmiastowej aktywności, zaangażowania żołnierskiego i politycznego Polaków, wierząc, że pierwszym ich wrogiem jest bierność wobec wypadków międzynarodowych.
Kraków ufał austriackim obietnicom o polskich formacjach wojskowych. Naczelny Komitet Narodowy pracował nad naborem do Legionów Wschodniego i Zachodniego, z których wówczas tylko ten ostatni miał wziąć udział w boju u boku armii austriackiej.
Agitacji legionowej wśród Polaków pod zaborem pruskim początkowo nie podejmowano. Dopiero znający realia śląskie i wielkopolskie, pochodzący z rodziny westfalskich górników Wiktor Stachowiak miał przekonać polskie władze w Krakowie do podjęcia misji werbunkowej w Poznaniu i Wrocławiu.
Posiadając odpowiednie zezwolenie dowódcy garnizonu wrocławskiego na kilkudniowy pobyt, krakowski kurier stawił się w stolicy prowincji śląskiej 8 listopada 1914 r. Jego celem było stworzenie struktur Organizacji Pomocy Legionom i powołanie do życia stałego czasopisma legionowego.
Wrocław wydawał mu się dobrym punktem wyjścia akcji na Dolnym Śląsku przede wszystkim ze względu na aktywność mieszkających tu Polaków, ich pewną zamożność i posiadane kontakty w terenie.
Chętnym do współpracy okazał się szybko młody Tadeusz Kamiński, syn miejscowej działaczki Koła Polek.
Brak o nim bliższych wiadomości poza tym, że był członkiem wrocławskiego „Sokoła”, którego władze, zdaje się, nie miały żadnej wiedzy na temat planów Kamińskiego. Przekonany do idei walki u boku Austriaków w polskich formacjach został mianowany kierownikiem terenowego komisariatu Organizacji Pomocy Legionom, miał też udzielić subwencji na wydanie planowanego periodyku.

Do Wrocławia przyjechała także delegacja Naczelnego Komitetu Narodowego z Jerzym Żuławskim i Izabelą Rzepecką-Moszczeńską na czele, jednak szybko okazało się, że władze niemieckie nie są naborowi do legionów przychylne. W tajnych raportach do dowództwa naczelnego raportowały, iż legioniści nie sprawdzili się na polu walki, nie wykazywali dość odwagi w starciu z Rosjanami, przypominając bardziej kukły teatralne niż żołnierzy („Theatersoldaten”). Ta surowa opinia podwładnych generała Hindenburga miała chyba mniejsze znaczenie niż zwykła nieufność Niemców do budzenia polskich nastrojów, a już na pewno nie w stolicy Śląska i nie pod bokiem władz. Tak czy tak, delegatów krakowskich odstawiono na granicę, zakazując na odchodnym wszelkiej działalności tego „koła w towarzystwie kilku niewiast”.
Misja druga
Już kilka dni później, 17 listopada 1914 r., we Wrocławiu stawił się inny kurier krakowski. Dla podniesienia rangi misji Wincenty Gorzycki przyjechał w mundurze i pod szablą. Zamierzał rozpocząć regularną akcję propagandową w prasie niemieckiej oraz z pomocą kontaktów znanego nam już Tadeusza Kamińskiego uzyskać pomoc miejscowych Polaków w akcji werbunkowej do legionów. Wprowadzony na spotkanie polskiego sokolstwa znalazł się jednak w krzyżowym ogniu pytań i problemów, którym nie umiał sprostać.
Posądzano go o austrofilstwo, co w ustach poddanych niemieckich brzmiało, przyznajmy, bardzo racjonalnie.
Miejscowi działacze postrzegali politykę Austro-Węgier względem legionów, wysyłanych byle gdzie, byle się ich pozbyć, jako dwulicową, a sprzyjanie tej idei jako szkodliwe dla sprawy polskiej. Pogardliwie wypowiadano się tutaj o Galicji, a wszelką możliwość dzielenia jej nędzy uważano za szaleństwo.
W tej sytuacji, trzeba powiedzieć – chyba na szczęście, nie udało się Gorzyckiemu przepchnąć artykułu Kamińskiego o bitwie pod Warszawą i Dęblinem w „Breslauer General Anzeiger”, który cieszył się już zasłużoną sławą naczelnego organu szkalującego polskie organizacje we Wrocławiu. Podobna próba była co najmniej brakiem rozpoznania nastrojów wśród miejscowej Polonii, poza tym zaś pachniała jakąś służalczością i odsłaniała podejrzaną strategię krakowskiej formacji.
Gorzycki przebywał we Wrocławiu raptem kilka dni, zdołał sprzedać wrocławskim przemysłowcom ciekawym wieści z Galicji przywiezione pisma i pozyskać obietnicę ich wsparcia materialnego.
Aresztowany 24 listopada został wydalony poza granice Rzeszy.
Wyjeżdżał z poczuciem porażki. Poza kilkoma osobami, nie udało mu się ani pozyskać zwolenników legionowej idei, ani zdobyć więcej pieniędzy i kontaktów do dalszej działalności na Śląsku. Podobnie zresztą było w Poznaniu, Dreźnie czy Lipsku. Powtarzane przez Niemców hasło „Kalisch ist deutsch” gasiło wszelkie rozważania na temat dobrowolnego udziału w walkach u boku zaborcy. Dobrowolnego, bo przecież nikt nie zwalniał Polaków z obowiązkowej mobilizacji, na skutek której nieomal do końca wojny przyszło im strzelać do szarżujących z przeciwnej strony rodaków w rosyjskich mundurach. Zdobywali na tej wojnie odznaczenia, byli dzielnymi żołnierzami, którzy marzyli o powrocie do domu. Możliwie – polskiego domu. Nosili Polskę w sercu i jak ich legionowi koledzy – chcieli jej służyć.
Nie wiadomo, jakie były wojenne losy Tadeusza Kamińskiego. Ostatni raport do Naczelnego Komitetu Narodowego wysłał w grudniu 1914 r., donosząc o utajnieniu akcji legionowej z powodu wrogości niemieckich władz wojskowych.
Trzeba przyznać, że polskie drogi nigdy chyba nie były tak trudne, prosto dają się tłumaczyć tylko legendą. Ale legendy są za to bardzo piękne…