Pierwszy wyjazd do Taizé

Katarzyna Szopka (Bartoszewska) o swoim pierwszym pobycie w Taizé
i o tym, jak wiele zmieniło się tam po 30 latach.

Bawiły nas nawet obowiązki w kuchni.
Zapadło mi w pamięć mycie kilku tysięcy łyżeczek!

ZDJĘCIA ZE ZBIORÓW AUTORKI

Był to słoneczny sierpień 1990, rok po pierwszych wolnych wyborach w czerwcu 1989 roku.
Nasz wyjazd do Taizé zorganizowany był przez grupę osób z parafii Bożego Ciała zaangażowanych w organizację zimowego spotkania Taizé we Wrocławiu na przełomie roku 1989 i 1990. Przy organizacji wyjazdu pomagały również osoby, które tworzyły Wrocławsko-Dortmundzką Fundację św. Jadwigi – Pani prof. Grażyna Światowy oraz Pani Iwona Sienkiewicz.
Pierwszy wyjazd za granicę, z mocno wtedy jeszcze postsocjalistycznej Polski, był dla młodego człowieka wielkim przeżyciem. Pamiętam, jakim szokiem był dla mnie (wówczas 20-letniej studentki UWr) duży market w Niemczech, w którym mogliśmy zrobić zakupy. Zakupy, to może zbyt wielkie słowo, bo stać mnie było na jeden dezodorant, którego zapach pamiętam do dziś!
Dzięki zaangażowaniu osób z Fundacji podczas podróży do Francji i w drodze powrotnej gościli nas Niemcy w swoich domach, m.in. w Kolonii, Bonn, Dortmundzie, Kassel. Spotkania z tymi ludźmi były dla nas cennym doświadczeniem i zbliżeniem z Europą, której wtedy zupełnie nie znaliśmy.
Po przyjeździe do ulokowanej na wzgórzu wioski Taizé uderzył mnie widok grona młodych sympatycznych ludzi mówiących różnymi językami, ale niezwykle serdecznych, życzliwych i pomocnych. Wtedy grupami z Polski zajmował się jedyny brat z naszego kraju – Brat Marek, któremu pomagał, coraz lepiej z każdym rokiem mówiący po polsku, brat Paulo. Niezwykła była świadomość, że kilka tysięcy młodych ludzi, którzy znajdują się w jednym miejscu, właściwie wszystko zorganizowało samodzielnie i to w sposób niemal doskonały.

Pamiętam oczekiwanie na przyjęcie w budynku tzw. „welcomu”, potem pierwsze wrażenia z miejsca noclegowego w barakach oraz pierwsze posiłki: proste makarony, kasze czy ryż mieszane z warzywami i serwowane na plastikowych talerzach, jedzone łyżką.
Do potraw dawano kawałki bagietki z serem (typowym francuskim – zawsze dostawałam dodatkową ich porcję, bo nie wszyscy byli ich smakoszami). Każdy posiłek (z wyjątkiem podwieczorku) popijaliśmy czystą wodą z kolorowych miseczek. Luksusem był podwieczorek: kawałek ciasta, owoc, a do tego zimna, słodka herbata cytrynowa. Rano wszyscy czekali na kakao oraz świeżą bułkę z kawałkiem czekolady! Jedzenie proste, jak proste jest życie w Taizé.
Niezapomnianym doznaniem była praca w kuchni, gdzie pomagałam myć kilka tysięcy łyżek! W Taizé nikt nikogo szczególnie o pomoc nie prosił, każdy dostawał codziennie zadania do wykonania: sprzątanie, pomoc w wydawaniu posiłków, praca w kuchni, rozdawanie śpiewników w kościele itd. Wykonywaliśmy te obowiązki z radością i uśmiechem na twarzy, poznając nowych ludzi i często świetnie się bawiąc (zwłaszcza w kuchni). Miejscem szczególnym na Wzgórzu Taizé, gdzie koncentrowało się życie wieczorne, był OYAK. Było to jedyne miejsce, gdzie można było kupić coś do picia, zjeść naleśniki i śpiewać do północy, integrując się z młodzieżą z całej Europy – wielki wielobarwny i wielojęzyczny tłum.
Oczywiście „duszami towarzystwa” byli Włosi i Hiszpanie, którzy bawili wszystkich śpiewem przy dźwiękach gitar.

Spotkanie ze wspólnotą braci z Taizé pomaga odkryć młodym
swoje miejsce w Kościele i poczucie tego, że każdy jest w nim ważny

W Taizé zawsze fascynowała mnie atmosfera: radość płynąca ze spotkania z Bogiem i drugim człowiekiem, śpiew kanonów, rytm dnia wyznaczany modlitwami, spotkaniami w grupach i posiłkami, a także cisza… Tę cichą modlitwę wspominam do dziś. Śmiało mogę powiedzieć, że Taizé ukształtowało mnie jako wierzącego chrześcijanina i tam po raz pierwszy poczułam powszechność Kościoła. Przyjaźnie i znajomości z czasów pierwszych wyjazdów przetrwały do dziś, na długo „wciągając” mnie w prowadzenie miejsca wyjazdu grup z Wrocławia przy parafii Bożego Ciała, uczestnictwo w modlitwach w duszpasterstwie „Wawrzyny” oraz w kościele „Na Piasku”.
Dzięki Taizé Kościół stał się dla mnie nie tylko miejscem, gdzie bywa się w niedzielę i święta, bo tak wypada i tak zostałam wychowana, ale przede wszystkim stał się miejscem spotkania z Bogiem w modlitwie.
W Taizé, od mojego pierwszego pobytu w 1990 roku, byłam kilkakrotnie.
Ostatni raz w 1996 roku. Zawsze wracałam tam z wielką radością w sercu, ciesząc się na odświeżenie „starych znajomości” oraz na nowe spotkania.
Powrót po latach…
Był słoneczny, upalny sierpień 2019 roku. Gdy pada propozycja znajomych, że mają wolne miejsca w samochodzie na wyjazd do Taizé, wspólnie i bez większego zastanowienia podejmujemy z mężem decyzję, że jedziemy.
Dla mnie to podróż sentymentalna, dla męża spotkanie z miejscem, o którym wielokrotnie słyszał w moich opowiadaniach.
Wyruszamy grupą kilku osób. Podróż samochodem autostradami z Polski do Francji zajmuje nam kilkanaście godzin. Bez paszportu, bez stania na granicach, bez konieczności nocowania.
Nie zwiedzamy marketów w Niemczech, bo u nas są takie same. Zakup kawy czy posiłku na stacji benzynowej w Niemczech czy Francji to rzecz zupełnie naturalna i nierujnująca naszych finansów. Teraz wyjazd do Taizé to już nie wyprawa, ale zwykła podróż zwykłego Europejczyka z jednego wolnego europejskiego kraju do drugiego.
Zastanawiałam się, jak zmieniło się miejsce, którego nie widziałam prawie 30 lat. Po dotarciu na Wzgórze Taizé poczułam się jak osoba przeniesiona w czasie…

Ten sam „welcome”, ten sam OYAK, ten sam kościół i Ci sami młodzi ludzie. Oczywiście częściej słyszy się język rosyjski czy ukraiński, pobrzmiewa niemiecki, hiszpański i tylko polski słychać rzadko. To chyba pierwsza różnica, którą zauważam.
Spędzamy z mężem kilka dni w strefie dla dorosłych – cóż, „młodzież starsza” w Taizé ma swoje odrębne miejsce.
Czekam z zaciekawieniem na pierwszy posiłek. Dostaję ten sam plastikowy talerz, łyżkę i miseczkę na wodę. Do talerza ten sam dobrze mi znany makaron, bagietkę i ser. Te same ławki, na których siadamy, żeby zjeść.
Ta sama atmosfera i mnóstwo nowych ludzi. Na śniadanie ta sama bułka, czekolada, ale dostajemy kawę (taki przywilej dorosłych). Na podwieczorek ciastko i ta sama zimna cytrynowa herbata. Jakbym na chwilę przeniosła się w czasie.
Poranne dzwony, jak 30 lat temu, budzą na Mszę św. i modlitwę. Rytm dnia wyznacza modlitwa, spotkania w grupach i posiłki. Atmosfera modlitwy niezmienna od lat, choć trochę zmieniły się kanony. Po dwóch dniach znamy już nowe i śpiewamy ze wszystkimi. Po wieczornej modlitwie zostaję w kościele zanurzyć się w modlitwie ze starymi, dobrze znanymi kanonami. Ta sama, dobrze znana cisza i spotkania z Braćmi. Ale jest coś, co jest inne od znanego mi z młodości miejsca na wzgórzu: żandarmeria pilnująca kościoła podczas wieczornej modlitwy i grób Brata Rogera.
Świat się zmienia, Europa się zmienia i w Polsce wiele się zmieniło przez ostatnich 30 lat. W moim życiu zmieniło się bardzo wiele. Lata temu opuszczałam Taizé jako absolwentka uczelni, która zastanawiała się, jak będzie wyglądać jej dalsze życie. Powróciłam po latach jako żona i matka, i pracownik tejże uczelni. I choć te wszystkie zmiany odczytuję bardzo pozytywnie, to cieszy mnie, że jest miejsce, gdzie modlitwa, cisza, atmosfera dobra, radość młodego człowieka i wzajemna życzliwość pozostały niezmienne. Taizé to miejsce, do którego warto wracać. Ja to już wiem i planuję kolejną wyprawę, tym razem w większym gronie. Może uda się przekonać córki do wspólnej podróży do małej francuskiej wioski na wzgórzu, która dla mnie stała się prawdziwym, powszechnym Kościołem.