Obłuda

Jezus chodził sam. W Ewangelii nie ma szczegółowej relacji z tego, jak dorastał.
Ani odniesień do wczesnej młodości. Miał „braci” i „siostry”, czyli towarzyszy wzrastania,
bliskich i dalekich krewnych, sąsiadów, kolegów.
Naturalnego rodzeństwa nie miał. Ale był przyjazny i bliski ludziom.

JOANNA NOSAL

Oława

CHRISTIAN FRAASS/PIXABAY.COM

Miał w sobie zdolność przyciągania widoczną już w ewangelicznych opisach – to się nie pojawiło nagle, to w Nim rosło i nabierało mocy – w Mocy Bożego Ducha.
Ale jednak był SAM. Nie miał jednej osoby, z którą dzieliłby życie, najlepszego przyjaciela, partnerki, asystenta.
Dobierając Apostołów, od razu dobierał ich kilku, parami, od razu otoczył się wspólnotą. I ta grupa staje się jego Najbliższymi, szybko rośnie i się poszerza. Czasami nie można było wejść do miasta, nie zwracając na siebie uwagi, czasami trzeba było wejść do łodzi i odpłynąć od tłumu, żeby dać głos i przestrzeń wygłaszanej nauce, czasami wdrapać się na wzniesienie…
Jak było z wiernością tej rzeszy?
Dziewięciu z dziewięciu uzdrowionych trędowatych – poszło sobie w zachwycie nad odzyskanym zdrowiem, bez potrzeby bliższego zainteresowania się Uzdrowicielem. Wielu osobom wystarczała rola „tłumu”. Tylko niektórzy próbowali wejść w bliską relację – dać się poznać i zauważyć – reszcie wystarczała sama pozycja „bycia w grupie”, słuchania tego co wszyscy, bez konieczności zabierania głosu, pełnienia funkcji, podejmowania odpowiedzialności.
I to jest właśnie Kościół
Jezus z Ojcem, w Duchu Świętym, wymyślili sobie Kościół w ten sposób: kilku powołanych, kilku wybranych, kilku zainteresowanych, kilku uratowanych, kilku odnalezionych, kilku dotkniętych… i cała reszta. Z których każdy może podejść, dotknąć, porozmawiać, dać się uzdrowić, dać się dotknąć, dać się uratować – ale nigdy nie podchodzą, ponieważ wystarcza im ciepło wspólnoty oraz poczucie przynależności.
Do czasu
Oto przyszedł czas, kiedy poczucie przynależności nie wystarcza, by zostać. Ono nigdy nie wystarczało do ŻYCIA. Ono wystarczało do „należenia”.
Każdy, kto żyje we wspólnocie Kościoła pełnią życia i czerpie dzięki niej ŻYCIE, wyraźnie widzi, kto żyje, a kto tylko udaje. To widać! Potrzebujemy rzeszy katechetów, mnóstwa misjonarzy, tysięcy prezbiterów, zastępów kurialistów, specjalistów od różnych kościelnych urzędów i przepisów, sióstr zakonnych służących pomocą biednym i potrzebującym wsparcia… kilkuset biskupów…
Dlatego takim „udawaczom” powierza się pieczę nad słabymi, nad nieświadomymi, nad kruchymi, nad bezbronnymi, ale robi się to, ponieważ Kościół zrobił się masowy. Więc trzeba przymykać oko na jakość.
Jezus nie przymyka oka. On widzi każdego. Także tego, który wcale na Niego nie patrzy. Także tego, który mówi Mu „Panie, Panie!”, ale w życiu nie słyszał Jego głosu, nie ma pojęcia o Jego woli, bo całe życie wypełniał wyłącznie własną.
Jezus nie musi oglądać filmu o pedofilii w Kościele, bo Jezus JEST w swoim Kościele obecny.
On JEST w każdym z tych koszmarów OBECNY.
Tym bardziej, im bardziej były one nadużyciem w Jego Imię. Tak bardzo boli i odrzuca od Kościoła świadomość zła i krzywdy wyrządzanej ludziom, bo było wyrządzane w Imię Dobra. Kościół jest domem i ucieczką. Wspólnotą wyznawania wspólnych wartości.

Bezpiecznym schronieniem przed złem, niesprawiedliwością, nierównością, wykorzystywaniem. Kościół powstał, by chronić to, co najmniejsze i najbardziej bezbronne, by pochylać się nad ubogimi, by dzielić się z potrzebującymi, by uczyć się służenia sobie nawzajem, naśladując Pana i Mistrza, który tego właśnie uczył, zanim odszedł do Ojca, i słuchając Ducha Świętego, którego nam pozostawił. Czy jako członek Kościoła – od chwili chrztu świętego – tym właśnie się zajmujesz?
Czy wkładasz całą swoją wolę i uwagę w dzielenie z Braćmi wszystkiego, co posiadasz, starając się być ostatnim i sługą wszystkich, starając się świecić przykładem gorącej miłości do Chrystusa i Braci? Czy głosisz tę Dobrą Nowinę?
I czy codziennie stajesz przed Swoim Bogiem w Trójcy Jedynym i zdajesz Mu sprawę ze swojego życia, pytając o drogę i deklarując pełnienie Jego – nie własnej – woli z całego serca, rozumu, woli i wszystkich swoich sił?
Jeśli nie – to jesteś taki sam jak ci, którzy upadli. Może jeszcze nie popełniłeś śmiertelnego grzechu, może na razie grzeszysz tylko zaniedbaniem… myślą, trochę mową… jeszcze nie uczynkiem…
Ale droga jest tylko jedna. Albo idziesz nią do góry, albo w dół. Życie albo śmierć. Nie ma ani „trochę”, ani „na chwilę”, ani „raczej”, ani „później”.
Jest tylko TERAZ i tylko TAK. Wszystko inne jest odwróceniem i wybraniem drogi ku zgubie. Zaczyna się niewinnie, delikatnie i niezauważalnie. Najpierw jakaś mała niewierność, jakieś małe „za chwilę, później”… Potem zaczyna się przekonywanie samego siebie, że to „nic takiego”. Im więcej przekonywania samego siebie – tym bardziej zatraca się poczucie rzeczywistości. Wybiera się pseudorzeczywistość, którą łatwiej jest wytrzymać. To już nie jest prawda o sobie – tylko przyjemne przekonanie o sobie. Zanim człowiek zauważy, że zmienia się w potwora – będzie za późno.
Sam odcina więź łączącą go ze Źródłem Prawdy. Bo nie chce znać prawdy.
Chce zagłuszyć sumienie wołające go do powrotu – chce brnąć w swoją ukochaną iluzję. W której jest tym, kim chce.
Ale tylko do czasu, aż zabrnie za daleko.
Potem już wcale nie chce, ale nie umie wrócić. Staje się niewolnikiem kłamstwa, które szerzył, zła, które wyrządził, opinii, która pozwala mu żyć na odpowiednim poziomie, wikła się coraz ściślej, aż kończy mu się zakres ruchu. Może robić już tylko to, co robi… może już tylko spełniać wolę swojego pana… Jego panem staje się Zły, a on przeobraża się w jego narzędzie.
Bóg – Źródło Dobra
Jezus nie opuszcza nikogo. Stoi przy człowieku, nawet zbrodniarzu.
Czeka na jego opamiętanie. Na jego wezwanie. Na wołanie o ratunek. Jezus czeka na kontakt. Wtedy może mówić. Wtedy może działać. Wtedy może wkroczyć. Ale dopóki się tylko udaje – kontakt jest niemożliwy, a nawrócenie nieprawdziwe. Tylko Bóg jest Źródłem Dobra. Bez połączenia ze Źródłem – nie da się nieść Dobra.
Można tylko udawać. A potem udawać bardziej, a potem jeszcze bardziej. Aż ku całkowitej obłudzie. Aż po zabicie sumienia.