Obiecanki cacanki

Szczególnie widać je właśnie teraz, w czasie trwania kampanii wyborczej.
Chociaż bywają widoczne także poza nią, może w trochę mniejszym wymiarze.
Można powiedzieć, że zjawisko jest raczej smutne i jest kolejnym
przejawem kryzysu tzw. demokracji parlamentarnej, w której żyjemy.

PIOTR SUTOWICZ

Wrocław

GERD ALTMANN/PIXABAY.COM

Przed wyborami można obiecać wszystko. Nieważne, że większości owych obiecanek politycy spełnić nie zamierzają.
Nikt nam tyle nie da, co polityk obieca
A o tym, co chcą zrobić, nie mówią, bo być może by przegrali. Które ugrupowanie powie otwarcie, że ma zamiar podnieść podatki, oczywiście nie międzynarodowym koncernom, lecz wyborcom?
Czy kiedykolwiek w kampanii któraś partia mówiła, że zamierza, po ewentualnym przejęciu władzy, podnieść wiek emerytalny? Co najwyżej cichcem ten i ów mówi, że Polakom należy dać prawo do pracy w wieku, który dziś objęty jest możliwością przejścia na emeryturę, co i tak jest oczywistą oczywistością w obecnym systemie. Ten przykład jest o tyle dobry, że kiedyś już zdarzyło się podniesienie wieku emerytalnego wbrew obietnicom kampanii wyborczej. Takich i podobnych przykładów jest wiele, a wymieniając je, można uderzać we wszystkie strony konfliktu.
Jeżeli zdarzy się, że ktoś obietnice socjalne rzeczywiście spełnił, to druga strona atakuje go za to, że uczynił tak kosztem tych, którzy nic nie dostali, bądź im zabrano.
I tak dalej… Oczywiście, obietnice finansowe są najwdzięczniejszym polem do popisu, szczególnie jeśli się u władzy nie jest. A jeśli się już będzie, to… jasna sprawa, przez cztery lata obywatele zapomną, co się mówiło. A jeśliby nawet pamiętali, to trzeba umiejętnie wykpić się realną niemożliwością realizacji obietnic najlepiej z powodu opozycji, która przeszkadzała.
Jaki suweren?
Powoływanie się na suwerena stało się bardzo modne i irytujące. Oto on dokonuje wyboru władzy i od jego decyzji zależeć ma kształt państwa, oczywiście może wybrać niezgodnie z oczekiwaniami tych lub owych, wtedy co?
Albo uległ spiskom lub naciskom, albo nie dorósł do elit, które chcą dla niego dobrze. Można go zawsze nastraszyć, że popełnił błąd lub że spowodował oddanie się w niewolę, np.: ruską, pruską czy jakąś nijaką.
Suweren nie powinien móc wszystkiego – brzmi szokująco, ale niekiedy elity palą się do tego, by mu nakreślić kodeks: co może, a czego nie, jaki światopogląd ma popierać, a jakiego się wystrzegać i potępiać w… najlepiej masowych demonstracjach. Nie może on np. chcieć zmiany konstytucji, ale legalizacji związków jednopłciowych, o których w tejże głucho, winien się domagać.
Jednocześnie nie może mu się nie podobać to i owo, bo okaże się, że dał się zwieść agentom obcego, najlepiej wschodniego mocarstwa. Wszystko to jest przykrą gmatwaniną, od której może nas uratować tylko zdrowy rozsądek, w który należy wierzyć.
Światopogląd publiczny czy prywatny?
Trudno powiedzieć o wielu politykach, czy są wierzący, czy nie. Jeżeli są, to i tak większe znaczenie dla ich zachowań w sprawach światopoglądowych mają wytyczne partyjne niż Dekalog. W kwestiach drażliwych lepiej mieć na uwadze głos większości, a nie sumienie czy nawet przekonanie o słuszności decyzji. Ofiarami takiego myślenia od lat są dzieci zabijane w łonach matek w majestacie prawa w imię kompromisu aborcyjnego.

Z drugiej strony widzimy, jak śmiało wypowiadają się politycy, którzy w imię „wolnego wyboru kobiet” chcą zwiększenia prawnej możliwości zadawania śmierci ich dzieciom.
Oczywiście termin ów jest absurdalny choćby dlatego, że abortowanych kobiet, które na świat nie przyjdą, bo im się na to nie pozwoli, nikt o zdanie nie pyta.
Większość polityków w tych kwestiach woli milczeć, by być trochę wierzącym, a właściwie „szanować wartości chrześcijańskie”, gdyż za takim zwrotem łatwiej się skryć. Można też ogłosić, iż światopogląd jest kwestią, którą zostawia się w domu. Ten ostatni pogląd jest dość rozpowszechniony w życiu politycznym, choć pochodzi wprost z tzw. minionej epoki. Można też, będąc politykiem, wybrać jeszcze jedno wyjście, dla mnie dość inspirujące.
Na początku obecnej kampanii w radiu słuchałem wywiadu z politykiem związanym ze stronnictwem, które długo się zastanawiało, jak pójść do wyborów – czy w koalicji, w której będą również ugrupowania głoszące postulaty liberalizacji ustawodawstwa w zakresie związków homoseksualnych, czy też w innej, bardziej samodzielnej konfiguracji (czytelnicy pewnie wiedzą, o jaką partię chodzi, ale w swoich tekstach w NŻ staram się nie używać ich nazw). Otóż wygłosił on iście salomonową mądrość, mówiąc, iż on sam jest człowiekiem nowoczesnym, otwartym na takie pomysły i koncepcje, ale elektorat partii nie, a on tu ma głos decydujący.
Rozwiązać problem
Otóż wydaje się, że zupełnie niechcący polityk ten dotknął sedna problemu – nieważne, kto co myśli, ważne, czego chce elektorat. W związku z tym przyszły mi do głowy dwie koncepcje ustrojowe. Pierwsza postuluje rozwiązanie partii politycznych i podzielenie społeczeństwa na elektoraty, które wiedzą, czego chcą, więc by rządzić krajem, wystarczy grupa urzędników, która na wszelki wypadek od czasu do czasu w poszczególnych elektoratach organizować będzie referenda na jakieś ważne tematy i ich wynikami będzie się kierować, podejmując decyzje. Druga zakłada, by partie zachować, a funkcjonujących w nich polityków przemieszać, a najlepiej robić to co cztery lata, skoro i tak nie jest ważne, który co myśli w ważnej kwestii, a w decyzjach kieruje się wolą elektoratu. Oczywiście są to wolne żarty, ale skoro w kampaniach wyborczych, w tym i obecnej, nie zawsze traktuje się nas poważnie, to czemu nie pożartować w drugą stronę.
Intuicja
Na żartach wszakże nie można zakończyć.
Wiemy, że nie wszystko, co się mówi, jest prawdą. Obietnice często nie po to się składa, by je spełniać. Niemniej społeczeństwo intuicyjnie wie, za kim stoją jakie postulaty, choć głosując, oczywiście ryzykuje. Obywatelski rozum wyborców, pomimo mieszania im w głowach, jakoś jeszcze trzyma się na korpusie. Każdy więc według własnego rozeznania jakiegoś, miejmy nadzieję, rozsądnego wyboru dokona. Niemniej czasy idą skomplikowane i rozmazany obraz życia politycznego, widoczny na horyzoncie, nie prowadzi do aktywności obywatelskiej i rzeczywistego poszukiwania dobra wspólnego, które powinno tu być najważniejsze.