POLSKI ŚLĄSK

Kilka listów z Wrocławia polską ręką skreślonych

Znakomita część z nas spędza we Wrocławiu przynajmniej kilka letnich tygodni,
dlatego też warto wykorzystać je na spacery zielonymi promenadami, wyjazd
do podmiejskich lasów czy odwiedziny znanych miejsc, na które proponuję spojrzeć
z zupełnie innej perspektywy – oczami zwiedzających Śląsk Polaków.

ANNA SUTOWICZ

Wrocław

BRONISŁAW DRÓŻKA/PIXABAY.COM

Zanim bowiem po Listopadowej Nocy zwichnięto ich romantyczne wizje wolnej Polski, przybywali tu jako młodzi po prostu ciekawi świata.
Rodacy na wrocławskiej wszechnicy
Wśród takich młodych podróżników znalazł się galicyjski adept filozofii, Tadeusz Wasilewski, który 9 lipca 1820 r. zwiedził Wrocław w drodze do stolicy Niemiec. W liście do rodziców bez większego zachwytu opowiadał o swoim pobycie w mieście, które ze swoimi 70 tysiącami mieszkańców wydawało się przeludnione, gdzie obok powstających nowoczesnych kamienic wciąż straszyły zaniedbane stare zabudowania, gęsto rozlokowane wzdłuż ciasnych uliczek, teatr nie przyciągał ciekawym repertuarem, a na dodatek brakowało miejsc do spotkań towarzyskich i zabaw. Nasz podróżnik zauważył jednak, że oswobodzony ze zburzonych przez Napoleona murów miejskich Wrocław ma wspaniałe bastiony, z których można podziwiać podmiejskie ogrody, pałace i „statki z rozpuszczonymi żaglami” przeglądające się w Odrze. Nad jej brzegami i dawną fosą, po której pływały miejskie łabędzie, zaprojektowano „piękną bardzo przechadzkę”, czyli ciąg zielonych alej obsadzonych drzewami i pyszniących się wielogatunkowymi kwiatami. Dowiedziawszy się o polskich studentach tutejszego uniwersytetu, pospieszył Wasilewski ich odszukać. Znalazł ich zaledwie garść – trzydziestu – ale jakże zżytych ze sobą. Młodzi zabrali Wasilewskiego na mszę, na której jednak panował tak odmienny od polskich nabożeństw pruski dryl pod okiem „dwóch olbrzymich pajuków z wielkiemi laskami, chodzących po kościele jak cenzory po szkole”, że nie odnalazł tam miejsca dla siebie. Wypada dodać, że wśród owych spotkanych przez Tadeusza adeptów nauki był zapewne Michał Kolicki, dusza towarzystwa.
To on za kilka miesięcy miał witać po polsku zdziwionego tym faktem koncertującego w Auli Leopoldina pianistę i kompozytora Karola Lipińskiego, który odwdzięczył się studentom kantatą na cztery głosy.
U pana Korna w Oświcach
Nieco bardziej kolorowy obraz śląskiej krainy oddaje list pisany kilka lat później przez nieznanego z imienia i nazwiska podróżnika polskiego, który przebywał tu w różnych miejscach jesienią 1827 r. W liście do swojego przyjaciela nie ukrył on zachwytu nad rozkwitającym na nowo Wrocławiem, który kusił już nie tylko wspaniałymi promenadami miejskimi, ale i gotyckimi zabytkami, z katedrą na czele.
W wielkomiejskim krajobrazie polski gość wyróżnił gmach uniwersytetu z jego wieżą matematyczną i obserwatorium oraz nowoczesną giełdę kupiecką na rynku dawniej zwanym solnym, teraz noszącym imię gen. Blüchera.
Tuż obok giełdy wystawiono pomnik tego pogromcy wojsk napoleońskich podobno za, w przeliczeniu, niebagatelną sumę 270 tys. złotych.
Zwiedzający Wrocław miał nie tylko poczucie smaku i ciekawość podróżnika, ale i sporą wiedzę o przeszłości Śląska. Spacerując po mieście, szukał śladów polskiej kultury i spotykał Polaków. Jak pisał, „bardzo często na mówiących po polsku natrafić tu można, zatem znajdziesz tu bardzo wiele polskich familij, które albo dla edukacji dzieci, albo dla ukontentowania w tym mieście przebywają”. Nasz podróżnik dotarł także do majątku wydawcy, Johanna Korna, o którym krążyły legendarne opowieści. A to, że szanuje katolików, dla których ufundował i wyposażył kaplicę na „świętej górce”, która do niedawna należała do Panien św. Klary. A to, że dba o biednych i oddał im opodal wzgórza szpital. A to, że zatrudnia u siebie Polaków, którzy dbają o poprawność polskiego druku. Rodacy, jak Walerian Kalinka, pracowali zresztą nie tylko w wydawnictwie, byli też stałymi gośćmi osobowickiego pałacu.
Wśród wielu osobistości świata kultury odwiedził Kornów w 1824 r. przy okazji swojego występu na wrocławskiej scenie znakomity aktor Tadeusz Skibiński.
Częstym gościem wydawcy był także Franciszek Stawiarski, aktywny w dawnym Księstwie Warszawskim działacz sejmowy, tłumacz Woltera i trochę poeta. Jak wiadomo, obydwu panów łączył nie tylko interes wydawniczy, ale przede wszystkim długoletnia przyjaźń, dla której spora odległość pomiędzy Mazowszem a Śląskiem nie stała się żadną przeszkodą.

Któż nie zna miłych okolic Wrocławia,
Słynnych wielkimi dawnych wieków dzieły,
Gdy księga dziejów nam je za zdrój stawia,
Skąd się pierwiastki Polaków zawzięły.

 

FRANCISZEK IGNACY STAWIARSKI

Zajazd pod Złotą Gęsią we
Wrocławiu na pocztówce z 1925 r.

REPRODUKCJA WROCLAW.FOTOPOLSKA.EU

Pod Złotą Gęsią pieją koguty
Nieistniejący dziś Zajazd pod Złotą Gęsią przy obecnej ul. Ofiar Oświęcimskich miał bardzo atrakcyjne położenie – przysłowiowy rzut beretem wystarczył, by gość znalazł się na miejskiej starówce i zrobił w rynku zakupy. Jak jednak bardzo punkt widzenia zależy od… stanu ducha, niech zaświadczą skrajnie różne świadectwa dwóch wielkich polskich artystów, którzy gościli w tym samym domu w przeciągu kilku miesięcy. Jesienią 1830 r. pod Złotą Gęsią zatrzymał się wraz ze swoim przyjacielem, Tytusem Woyciechowskim, Fryderyk Chopin. Śląsk nie był naszemu kompozytorowi nieznany, gdyż kilka lat wcześniej jeździł do Dusznik reperować swoje słabe zdrowie, a potem odwiedzał Wrocław, wracając z udanych występów wiedeńskich.
Wówczas jednak nie było czasu na zwiedzanie miasta. Obecnie przyjaciele mieli zamiar nadrobić zaległości.
Nie zachwycili się wprawdzie wykonaniem Króla alpejskiego Ferdinanda Raimunda w Teatrze Miejskim, ale za to udział Chopina w próbie koncertu w sali „Hotelu Polskiego” przy ul. Biskupiej na zaproszenie znajomego kapelmistrza katedralnego, okraszony odegraniem przez Fryderyka koncertu fortepianowego, oczarował wrocławian.
W liście do rodziny pisał, że Niemcy nie doceniają jego umiejętności kompozytorskich: „Nawet Tytus słyszał, jak jeden mówił: «że grać mogę, ale nie komponować»”. Widać miejscowi słuchacze nie dojrzeli do ducha romantyzmu. Choć Chopin nie opisał miejsc, które zwiedził we Wrocławiu, wiadomo, że 11 listopada opuszczał miasto z żalem, udając się do Wiednia.
Dodajmy, że Tytus kilkanaście dni później wrócił pospiesznie do Warszawy, by wziąć udział w Nocy Listopadowej.
Zupełnie inne wrażenia wywiózł ze stolicy Śląska Juliusz Słowacki, który na dwa tygodnie zameldował się w tym samym renomowanym zajeździe w marcu 1831 r. W nocy irytowały go marcujące koty, nad ranem piejący kogut, a do tego właściciel lokalu zdarł z niego skórę, licząc sobie za cały pobyt 30 talarów. „Miałem tylko tę przyjemność, że mieszkałem w zupełnie starożytnej kamienicy, której dachy wyższe są niż trzypiętrowe ściany” – skarżył się matce w swoim liście.
Właściwie nic mu się w tej okolicy nie podobało. Na rynku zdołał zauważyć dwa kościoły, a i to nie wiadomo, czy nie mylił ratusza z budowlą sakralną.
Denerwował go uliczny hałas i wielość kramów, które przecież już pomału zwijano na rzecz budowy wielkomiejskich domów kupieckich. Najwyraźniej nie dopisał Słowackiemu humor, a i, zdaje się, myśli zajęte miał trudnościami z wydaniem swoich negatywnie ocenianych wierszy.
A jaki był Wrocław dwieście lat temu? Taki jak dzisiaj: tłumny, hałaśliwy i ze słabym teatrem. Ale romantyczna dusza to nie ta, co zachwyca się byle czym, ale ta, która zdolna jest, z pomocą przyjaciół, iść pod prąd brzydocie świata i zmieniać go na lepsze.