Pielgrzymka pojednania przez ziemię

Tekst ukazał się w numerze 27/1989 miesięcznika Nowe Życie

CEZARY GAWRYŚ

fot. ilustracyjna

Jak Polska długa i szeroka, setki, tysiące młodzieży przygotowują się do Europejskiego Spotkania Młodych we Wrocławiu, organizowanego przez Braci z Taizé. W ramach tych przygotowań, w wielu miastach naszego kraju przez październik, listopad i grudzień odbywały się spotkania modlitewne, nazwane pięknie „pielgrzymką pojednania przez Ziemię”. Jedno z nich miało miejsce w Kielcach w listopadowy, śnieżny i mroźny weekend(24-26 XI 1989). W spotkaniu wzięło udział kilkaset osób, głównie młodzież, ale też dorośli i starsi, głównie świeccy, jak tez zakonnice, seminarzyści i księża. Przyjechał też jeden z braci z Taizé, brat Taigh, Irlandczyk (aktualnie pięciu braci przebywa we Wrocławiu, przygotowując Europejskie Spotkanie i odbywając podróże po Polsce). Oczywiście spotkanie kieleckie mogło dojść do skutku dzięki przyzwoleniu miejscowego ordynariusza, ks. biskupa Stanisława Szymeckiego, a także bardzo życzliwej współpracy jednego z diecezjalnych księży, wizytatora katechetycznego, człowieka o szerokich horyzontach i otwartym sercu. Ale inicjatywa spotkania i jego organizacja – to dzieło kilkunastu młodych osób, ludzi świeckich, którzy już wcześniej zetknęli się z Taizé i od kilku lat regularnie spotykają się na modlitwie w jednym z kieleckich kościołów, a jednocześnie podejmują przeróżne inicjatywy, w duchu ewangelicznej miłości bliźniego i pojednania chrześcijan. Na trop tej ich ukrytej, niesformalizowanej działalności natrafiłem podczas moich reporterskich wędrówek po kraju. Odwiedzałem ich parę razy i dlatego zostałem zaproszony na to spotkanie, i mogłem je nie tylko oglądać, ale w nim prawdziwie uczestniczyć (bywalcy spotkań Taizé wiedzą zresztą, że nie sposób być na nich biernym obserwatorem, można być tylko uczestnikiem – dawać z siebie jakąś cząstkę).

Spotkanie kieleckie zaczęło się w piątek modlitwą wieczorną połączoną z adoracją krzyża, w starej (i słabo ogrzewanej) bazylice katedralnej. Goście spoza Kielc przyjęci byli na nocleg do kieleckich rodzin. Nazajutrz rano, po krótkiej modlitwie ze śpiewem kanonów, czytaniami z Pisma i katechezą brata z Taizé, podzieliliśmy się na mniejsze grupy, które rozeszły się po różnych salach domu katechetycznego i pod kierunkiem animatorów próbowały dzielić się refleksją na dwa tematy. To wyszło dość słabo, refleksja nie zawsze „ na temat’, bo i grupy były zbyt liczne i czasu na wzajemne poznanie się za mało, ale każdy z uczestników przynajmniej musiał się przedstawić, coś o sobie powiedzieć, poznał z imienia innych – i to miało swoją wartość (na marginesie trzeba zauważyć, że my, Polacy, przyzwyczajeni jesteśmy raczej do życia w masie, pod dyktando, i kiedy trzeba w grupie zabrać głos albo dyskutować, czujemy się skrępowani i zagubieni – brak nam demokratycznej kultury życia).

W południe, w wypełnionej katedrze, rozpoczęła się niecodzienna liturgia święta, odprawiana w rycie bizantyjsko – słowiańskim przez ojca Sergiusza Gajka, marianina z KUL-u. Skąd w rzymskokatolickich Kielcach, leżących w centralnej Polsce, gdzie nie ma przecież żadnych mniejszości narodowych, to nawiązanie do tradycji Wschodu? Otóż młodzi sympatycy Taizé z Kielc wybrali się kiedyś z pielgrzymką do Kostomłot nad Bugiem, gdzie znajduje się unikalna w Polsce parafia neounicka (czyli katolicka obrządku bizantyjsko-słowiańskiego). Wschodnia liturgia tak ich zachwyciła, że zaczęli uczyć się „odśpiewywania” w języku starocerkiewnosłowiańskim, a kiedy wrócili do siebie do Kielc, rozbudzona sympatia dla tradycji wschodniej zachęciła ich do odwiedzenia tutejszej maleńkiej parafii prawosławnej. Zostali przyjęci bardzo serdecznie zarówno przez parafian, jak przez młodego proboszcza, batiuszkę Władysława. Ponieważ umieli trochę cerkiewnego śpiewu, zaproszono ich do chóru. Okazało się wkrótce, że są tu bardzo potrzebni – parafia liczy, bowiem, zaledwie pięćdziesiąt dusz, a do tego są to głównie starsze osoby, i często nie ma komu śpiewać w chórze. A w prawosławnej liturgii – bez choru ani rusz! I tak oto już od paru lat młodzi katolicy regularnie, co niedziela, przychodzą do prawosławnej parafii św. Mikołaja przy ulicy Armii Czerwonej w Kielcach, aby podtrzymać gasnący chór. W listopadzie tego roku zmarł jeden z parafian, ale batiuszka nie mógł odprawić pogrzebu, bo nie było zupełnie nikogo, kto by z nim poszedł na cmentarz i zaśpiewał panichidę. Wtedy zaofiarowali się trzej młodzi katolicy. Pogrzeb odbył się o zmierzchu. Panichida była odśpiewana jak każe wschodnia tradycja. Oto kielecka mała „przypowieść o pojednaniu”.

Dlatego właśnie już parę razy moi kieleccy przyjaciele zapraszali do swego miasta księży katolickich odprawiających liturgię w obrządku wschodnim. Michał, człowiek świecki i żonaty, ale oddany kontemplacji, odkrył w sobie powołanie do… malowania ikon. Wojtek, który jest rolnikiem w jednej z podkieleckich wsi i ma „złote ręce”, zbudował drewniane rusztowanie, a Michał namalował prawdziwy ikonostas, który może służyć do odprawiania wschodniej liturgii. Właśnie ten ikonostas stanął w bazylice katedralnej przed ołtarzem. A chór, składający się z młodych katolików pod przewodem „piewczego” Jacka, wspomógł tym razem… batiuszka Władysław i kilkoro jego parafian (ojciec Sergiusz zatrzymał się zresztą w gościnie właśnie u ojca Władysława).

Liturgia święta była pięknym przeżyciem chwały Bożej i ludzkiego braterstwa. W swojej homilii o. Sergiusz Gajek powiedział między innymi: „Oby odrodzenie narodowe, które teraz przeżywamy, nie było odrodzeniem nacjonalizmu i szowinizmu, od których nie byliśmy wolni w przeszłości”. Zaapelował szczególnie o przełamanie krzywdzącego stereotypu „ruskich”, jaki wielu Polaków bezmyślnie odnosi do naszych pobratymców ze Wschodu (choć dzielą się oni przecież na trzy różne narodowości: Ukraińców, Białorusinów i Rosjan), a także – co jest już zupełni bez sensu – do wyznawców prawosławia w naszym kraju (jest wśród nich bardzo wielu rdzennych Polaków, jak choćby właśnie w Kielcach).  Pod koniec ojciec Sergiusz i ojciec Władysław przekazali sobie pocałunek pokoju, a około czterysta osób zgromadzonych w katedrze przystąpiło do komunii św. pod dwiema postaciami.

Po obiedzie spożytym w gościnnych kieleckich domach spotkaliśmy się znowu w domu katechetycznym, w dużej sali, skąd przez organizatorów zostaliśmy rozesłani w kilkunastu grupach, po mniej więcej dziesięć osób, do różnych „miejsc nadziei”. Ta nazwa, skopiowana z spotkań Taizé w zachodniej Europie, u nas w Polsce nie jest może najtrafniejsza – nie żyjemy wszak na pustyni, gdzie grozi zwątpienie i rozpacz, i gdzie trzeba szukać ze świeczką „miejsc nadziei”. Myślę, że odpowiedniejsza byłaby tu nazwa – „miejsca chrześcijańskiego świadectwa”. Było ich kilkanaście, a wśród nich właśnie owa parafia prawosławna, ponadto dom dziecka, dom opieki społecznej, szpital psychiatryczny, klasztor karmelitanek, seminarium duchowne, dom biskupa Mieczysława, pewna rodzina katolicka z czworgiem dzieci… Miejsca te nie były wybrane przypadkowo, ani doraźnie „wymyślone”. W każdym z nich można było rzeczywiście spotkać się ze świadectwem życia Ewangelią, poprzez modlitwę i solidarność z drugim człowiekiem, zwłaszcza z człowiekiem potrzebującym i cierpiącym. Na przykład pacjenci szpitala psychiatrycznego, z oddziału przewlekle chorych, którzy nie mają na świecie nikogo i nigdy nie wychodzą na przepustkę do domu, odwiedzani są przez kilkoro młodych, którzy przynoszą ze sobą gitarę, ciasto, śpiewają, rozmawiają, wychodzą z chorymi na spacer. Z kolei ks. biskup Mieczysław Jaworski co roku chodzi na piesza pielgrzymkę do Częstochowy, bo wtedy może być bliżej ludzi. Staruszkami z domu opieki zajmuje się od lat pewne małżeństwo. Można by tak jeszcze wymieniać długo.

Po powrocie z „miejsc nadziei”, posiliwszy się znakomitym bigosem, pysznym chlebem i herbatą (posiłek przygotowała specjalna „grupa pracy”, która mieszała w wielkich kotłach odmawiając jednocześnie różaniec), spotkaliśmy się znów w wielkiej Sali i przedstawiciele poszczególnych grup zdali krótko świadectwo z tego, co zobaczyli i przeżyli. Było to bardzo ciekawe, bo dzięki tym świeżym, żywym, żywym relacjom uzyskaliśmy wszyscy obraz całości – ujrzeliśmy jakby ukryte dla zwykłych oczu życie Kościoła, który jest Komunią. To była prawdziwa „pielgrzymka zaufania” – wzbudziła w nas zaufanie wzajemne, i ufność wobec Chrystusa, żyjącego w swoim Mistycznym Ciele.

Około godziny 20.30, pełni przeżyć i wrażeń z całego dnia, przeszliśmy znów do katedry, aby się modlić. W ciemnym wnętrzu starej świątyni, przy wygaszonych światłach, skupiliśmy się przed ikonami Krzyża i Bogurodzicy, w blasku płonących świeczek. Jedni klęczeli na dywanach, inni siedzieli w ławkach. Modlitwę rozpoczął niski śpiew kanonu „Veni Sancte Spititus”, potem na jego tle silny i czysty sopran solo, jak w Taizé. Śpiewaliśmy kolejno kanony medytacyjne i radosne, pod akompaniament tercetu: flet, kontrabas i skrzypce. Jak zwykle – czytania biblijne, trwanie w ciszy, spontaniczne wezwania modlitwy błagalnej i śpiew kanonów, powtarzanych bez końca, bez pośpiechu, chciałoby się powiedzieć, aż do syta, do wyciszenia serca, do ukojenia. Mimo tkliwego zimna w nieogrzewanej, kamiennej świątyni, trwaliśmy na modlitwie niemal do północy. To było przeżycie pokoju, ufności i braterstwa.

Zakończeniem kieleckiego spotkania był udział w niedzielnej mszy św. w ogromnym, nowoczesnym, pięknym kościele św. Józefa na Szydłówku, jednej z nowych dzielnic. Po mszy św., na której powiedział parę słów o Taizé i o spotkaniu wrocławskim brat Taigh, w dolnym kościele zebrała się setka młodzieży zainteresowanej przybyciem do Wrocławia na Spotkanie Europejskie. Brat odpowiadał na pytania (co robią bracia w Taizé, jak trafił do wspólnoty, o Kościół w Irlandii) i tłumaczył, jak będzie zorganizowane spotkanie we Wrocławiu, a na koniec przyjmował zgłoszenia. Była to próbka rzeczowości i dobrej organizacji, a zarazem ciepła i wewnętrznego pokoju.  Bez narzucania czegokolwiek, bez najmniejszego uprawiania propagandy. Rozstawaliśmy się ze słowami: do zobaczenia we Wrocławiu!