I zaniedbaniem…

Wydarzenia w Gdańsku z niedzieli 13 stycznia i następująca po nich
informacja o śmierci prezydenta Pawła Adamowicza powinny raz jeszcze
skłonić nas do myślenia o sile słów.

RADOSŁAW MICHALSKI

Wrocław

Paweł Adamowicz
(1965–2019)
Prezydent Gdańska
(1998–2019)

JAN HLEBOWICZ/FOTO GOŚĆ

Chory psychicznie – wedle medialnych doniesień – człowiek, wcześniej skazywany za napady na banki, wdarł się na scenę Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy i godził nożem drugiego człowieka. Uważał, że ma do tego prawo, bo tamten reprezentował (nic to, że w przeszłości) opcję polityczną, która w mniemaniu napastnika była odpowiedzialna za osadzenie go w więzieniu.
Wszystko zaczyna się od słów…
Problemem jest to, że tak nawykliśmy do słuchania języka, w którym różne strony politycznej sceny nazywane są zdrajcami czy oszustami i przypisuje im się jakieś zbrodnicze działania, że słuchanie o tym w ogóle nas nie szokuje.
A powinno. Wszystko bowiem zaczyna się od języka. Wspominaliśmy o tym na łamach „Nowego Życia” niejednokrotnie, przy okazji materiałów poświęconych problemowi nacjonalizmu. Zjawiska te są jednak w istocie szersze. „Odczłowieczanie” przez słowo, budowanie sobie „wrogów” czy „przestępców” w miejsce politycznych adwersarzy sprawia, że w głowach niektórych drugi człowiek naprawdę staje się wrogiem i traci swój ludzki wymiar i ludzką godność.
Owszem, możemy powiedzieć, że morderca Pawła Adamowicza był szaleńcem.
Ale szaleniec ów w nad wyraz przytomny sposób artykułował po dokonaniu zbrodni swoje racje. Że oto był niewinny, że został skrzywdzony przez partię polityczną i dlatego prezydent Gdańska, były polityk owej partii, powinien umrzeć. Napastnik powtórzył w pewnym sensie narrację o tym, że jedna z partii jest odpowiedzialna za krzywdzenie ludzi, poczucie swojej krzywdy zgeneralizował, a w ramach odpowiedzialności zbiorowej postanowił „ukarać” właśnie Pawła Adamowicza. I zrobił to.
Minimalizować ryzyko
Tu przenosimy się w przestrzeń pewnego „gdybania”. To przecież tylko przypuszczenia mówiące o tym, że zbrodniarz mógłby nie zaatakować, gdyby… gdybyśmy mówili o politycznych adwersarzach z większym szacunkiem.
Gdybyśmy przyjmowali, że są rzeczy większe i ważniejsze niż chwilowa polityczna korzyść. Gdyby oczywiste było dla nas, że czasami trzeba złagodzić język, bo zniszczenia, które poczynić może, będą nieodwracalne.
Gdybanie… tylko gdybanie, które zarazem każe powiedzieć: nawet jeśli nie wiemy, jak nasze słowa i zachowania wpływają na inne osoby, powinniśmy przyjąć zasadę minimalizowania ryzyka.
Ograniczania choćby i samych szans na to, że możemy głupim słowem sprowadzić kogoś na drogę szaleństwa i zbrodni.
Można znaleźć w Internecie film – autentyczny zapis przedwyborczego spotkania, w którym udział bierze nieżyjący już senator John McCain przed wyborami prezydenckimi w Stanach Zjednoczonych.

Gdy jeden z jego zwolenników wstaje i zaczyna perorować, jak złym (podówczas) kandydatem na najważniejszy urząd w państwie jest Barack Obama, jak zniszczy on Amerykę i jak bardzo trzeba go separować od władzy, wtedy McCain zabiera mu mikrofon i mówi, że to nieprawda, że Barack Obama jest patriotą, tylko że wizja Ameryki, którą prezentuje, jest dalece inna od wizji prezentowanej przez McCaina i dlatego ten kandyduje, wierząc, że będzie dla Ameryki lepszym prezydentem. Ładna historia, prawda? I nawet może trochę wzruszająca.
Tylko że nie powinna być taką historią. Powinna być normalnością i codziennością. Niestety nie jest. I już samo to powinno nas niepokoić.
Odpowiedzialność za słowo
Często, słuchając słów nienawiści, budujących na silnych emocjach, posługujących się przymiotnikami, wartościujących, puszczamy je mimo uszu także dlatego, że czujemy się na nie odporni. Przecież wszyscy wiemy, że to „tylko słowa”, mówiąc o „złodziejach i bandytach” używamy tylko figury retorycznej, a słysząc o tym, że ktoś „sprzedał Polskę”, wiemy, że chodzi tylko o wzmocnienie przekazu. Nie przejmują się więc nadawcy komunikatów, nie przejmujemy się i my, zapoznani z taką sytuacją odbiorcy.
Tymczasem… odpowiedzialność w ogóle, a szczególnie odpowiedzialność za słowo wymaga od nas pomyślenia o tych, którzy nie rozumieją tak dobrze niuansów języka. Dla których słowa mogą stanowić usprawiedliwienie szalonych czynów. Ta odpowiedzialność to zawsze „krok dalej” – myślenie o potencjalnych konsekwencjach i myślenie o drugim człowieku.
Nie ma w tym niczego aż tak znowu wyjątkowego, wracamy do motywu z poprzednich publikacji – to twierdząca odpowiedź na pytanie, „czy jestem stróżem brata swego?” – bo owszem, jestem. I tego, który może stać się ofiarą, i tego, któremu blisko do stania się sprawcą.
To właśnie wymiar „zaniedbania”.
Jestem przekonany, że nikt świadomie i z premedytacją (będąc o zdrowych zmysłach) nie namawiałby drugiego człowieka do zbrodni. Sam fakt jednak, że potrafimy zignorować złe słowa i nie przeciwstawić się im, nie zatrzymać ich, sprawia, iż stajemy się współodpowiedzialni.
Przez zaniedbanie.
Paweł Adamowicz, jak ponad osiem lat wcześniej Marek Rosiak w biurze poselskim w Łodzi, zginęli z rąk szaleńców.
Biada jednak tym z nas, którzy od razu znajdą winnych po którejś ze stron politycznej sceny. Oznacza to, że nie śmierć tych ludzi była nie tylko tragiczna, ale i nie przyniosła należnej refleksji. Każdy z nas powinien poczuć się współwinnym tych zdarzeń. Każdy z nas powinien popracować nad sobą i własnym językiem.