KS. JÓZEF MAJKA

Olśnienia

W tym miasteczku, w tym kościele i w tej parafii spełniło się przecież moje ciągle jeszcze bardzo młode i niedojrzałe kapłaństwo, tu stawiałem pierwsze kroki, przeżywałem pierwsze trudności, popełniałem błędy, przekraczałem bariery świadomości, doznawałem olśnień, odnosiłem pierwsze sukcesy i dawałem się owładnąć radości. Tyle godzin wspólnej liturgicznej i paraliturgicznej modlitwy wraz z tymi ludźmi, tą wspólnotą, poszczególnymi jej grupami, tyle rozmów w konfesjonale i przy prywatnych spotkaniach, tyle godzin nauczania w szkole i z ambony i tyle jakże różnych ludzi, z których każda i każdy byli osobnym, tajemniczym światem, a jednak tak bardzo byli do siebie podobni.

Widok miasta od strony torów kolejowych.
Widoczny kościół farny i dzwonnica (z lewej),
obok kościoła Dom Barianów-Rokickich z Basztą Katowską,
dalej wieża ratuszowa

Wydawało mi się tego tak wiele, a przecież były to tylko niecałe trzy lata, było tego sporo, a przecież każdą z tych osób widziałem zawsze osobno i teraz też nie zlewali mi się oni w masę, nie próbowałem jakichś syntez, nie umiałbym wtedy nawet tego zrobić. Może dlatego wydawało mi się w mojej naiwności i braku perspektywy, że to było wiele, bo tak sobie zawsze myślałam, że każdy z tych ludzi jest bardzo ważny, bo po prostu ich jakoś kochałem.
Wszystkich ich teraz polecałem Bożej Opiece i musiało mi to zastąpić wszystkie pożegnania. Nie miałem zresztą w tym względzie żadnych oczekiwań i nie potrafiłbym wyobrazić sobie siebie biegającego z pożegnalnymi wizytami, ani tym bardziej wygłaszającego z ambony pożegnalne kazanie.

Na myśl mi to nie przychodziło i bardzo bym się tego wstydził.
Dlatego takie pożegnanie przez kościół i modlitwę wydało mi się najlepsze, „słudzy nieużyteczni jesteśmy”.
Było mi jednak trochę żal, że ich już pewnie nie zobaczę i że trzeba mi jechać w nieznane, choć jednocześnie żal ulatywał i zastępowała go ciekawość, bo jednak wszędzie są ludzie, dla których warto pracować. Móc i umieć odejść od tego, z czym w jakiś sposób poczuliśmy się związani, to jest wszak owa wolność synów Bożych.
Następnego dnia odprawiłem jak zwykle Mszę św. i po śniadaniu moje graty zaczęły lądować na drabiniastym wozie Julka Ogórka, bo tak nazywał się nawojowski kościelny.
Pożegnałem Księdza Proboszcza, Księdza Macieja, a także Księdza Leopolda i ruszyliśmy w imię Boże w kierunku na Libuszę, Gorlice, Grybów i Nowy Sącz. Konie wypoczęły przez noc, Julek dopilnował, żeby je odkarmić, ruszyły więc szparko. Nie można jednak szaleć, powożąc drabiniastym wozem, choćby nawet ten wóz nie był zbytnio przeciążony, bo co to może być za ciężar – dobytek wojennego wikarego.
Wiosna zaznaczyła już wyraźnie swoje zwycięstwo nad zimą, choć miała zaledwie kilka dni, ale tu i ówdzie leżały jeszcze płaty śniegu, które zresztą nie miały wielkich szans przetrwania, bo zapowiadał się piękny słoneczny dzień, a powiewy wiatru wydawały się coraz cieplejsze. Na łąkach i polach zieleń zaczęła już zwyciężać szarzyznę.

Mieliśmy przed sobą co najmniej 60 kilometrów drogi zupełnie odkrytym wozem i dlatego Julek starał się wymościć dla nas obu jak najcieplejsze siedzenia i ubrał mnie w starą, ale ciepłą „bundę” nawojowskiego Proboszcza, który pożyczył ją na drogę Księdzu Regnerowi, przewidując, że wróci ona do niego na moim grzbiecie. Tak więc nawojowski Proboszcz okazał mi swoją troskliwość, zanim mnie poznał osobiście. Byłem mu za to bardzo wdzięczny, bo bez tego odzienia nie przetrzymałbym zapewne tej bądź co bądź dalekiej drogi w chłodnej wiosennej aurze.
Nie udało mi się jednak ujechać z Biecza tak całkiem po kryjomu i niepostrzeżenie. Kiedy przejeżdżaliśmy koło domu Państwa Wójcikiewiczów, obydwoje oraz siostra pani domu wybiegli, ażeby mnie pożegnać, a Pani Wójcikiewiczowa podała mi na wóz jakiś solidnie opakowany przedmiot.
Podniosłem się z owego wymoszczonego siedzenia, ażeby zejść z wozu, ale do tego nie dopuścili, widząc, jak solidnie jestem ubrany. Pożegnaliśmy się więc z wozu, Pani Wójcikiewiczowa położyła na razie ów prezent na opuszczonym przeze mnie siedzeniu i kiedy odeszli, siadłem i pojechaliśmy ku Libuszy. Dopiero po przyjeździe do Nawojowej Julek przyniósł mi do mieszkania ów otrzymany w drodze prezent. Kiedy otwarliśmy wymiętoszony pakiet, okazało się, że zawierał on wspaniały tort. Tak więc Biecz na pożegnanie pokazał mi serdeczną figę. Śmialiśmy się z Julkiem długo nad tą wspaniałą ruiną, nie bardzo wiedząc, co z tym fantem zrobić.
A może to on sprawił, że Julek stał się i pozostał pierwszym serdecznie mi oddanym człowiekiem na tym nowym odcinku mojej kapłańskiej wędrówki?

KONIEC