Łączy nas Chrystus

O diasporze Ukraińców na Dolnym Śląsku
z ks. Andrzejem Michaliszynem,
proboszczem katedry greckokatolickiej
we Wrocławiu, rozmawia

WOJCIECH IWANOWSKI

„Nowe Życie”

Wojciech Iwanowski: O Wrocławiu zwykło się mawiać jako o miejscu spotkań. Spotyka się tutaj również diaspora ukraińska. Co można o niej powiedzieć? Co ją charakteryzuje?
Ks. Andrzej Michaliszyn: Słowo diaspora jest tutaj jak najbardziej właściwe. Oddaje ono istotę wspólnoty ukraińskiej.
Choć Wrocław to takie miasto, gdzie każdy jest skądś, a zarazem jest stąd.
Dla mnie diaspora ukraińska to przede wszystkim wspólnota parafialna, ludzie, dla których ta parafia, ten kościół ze swoim ikonostasem i liturgia, która się w nim odbywa, jest domem. Miejscem bezpiecznym, gdzie spotyka się bliskie osoby. Dla ludzi wschodu ważne są zmysły. Oddziałuje liturgia, ikonostas.
Dzięki temu, że diaspora posiada własną świątynię, może poczuć się naprawdę u siebie. Kiedy ma się dom, można być gospodarzem i gościć bliskie nam osoby.
W rodzinie nikt nie może być anonimowy, podobnie jak w parafii.
Mówiąc o wspólnocie ukraińskiej Wrocławia, należy zaznaczyć, że dla większości jej członków to miasto jest świadomym wyborem, nie zaś smutną koniecznością.
Według niektórych szacunków osoby narodowości ukraińskiej stanowią ok. 10% mieszkańców Wrocławia, a 5% Dolnego Śląska.
Są dane, które mówią o 120 tys. obywateli Ukrainy mieszkających na terenie aglomeracji wrocławskiej. Język ukraiński można usłyszeć wszędzie.
Co nas – Polaków – łączy z Ukraińcami?
Łączy nas Jezus. Próby wskazywania na podziały na gruncie religijnym są czymś złym. Bez względu na to, czy jest się prawosławnym, grekokatolikiem czy rzymskim katolikiem, jest się chrześcijaninem. Dodatkowo grekokatolicy i rzymscy katolicy stanowią jeden Kościół, czego wyrazem jest wierność Papieżowi – Piotrowi naszych czasów.

Mówi się o dwóch wspólnotach Ukraińców. Tych, którzy zostali przesiedleni na Dolny Śląsk po II wojnie światowej, jak również o migracji zarobkowej. Czy taki podział rzeczywiście istnieje?
Istotnie można zaobserwować taki podział. Diaspora sprzed 70 lat wrosła w dolnośląską rzeczywistość. Od przeszło dwudziestu lat posiada tutaj swój dom – świątynię.
Jeśli chodzi o tzw. nową migrację, dominuje poczucie pewnej czasowości.
Każda fala migracji ma to do siebie, że w pewien sposób zbiera się ku sobie. Ma swój kawałek historii, który niesie ze sobą. Nie inaczej jest z tymi, którzy zamieszkali na Dolnym Śląsku w następstwie Akcji „Wisła” czy ludźmi przyjeżdżającymi do Wrocławia od dwudziestu lat za chlebem lub w poszukiwaniu lepszej przyszłości dla siebie i swoich dzieci.
W przypadku wspólnoty greckokatolickiej zwornikiem jest katecheza.
Upraszczając sprawę, można stwierdzić, że znamy tych, z którymi spotykamy się, kiedy przyprowadzają dzieci na katechezę.
Ponieważ katecheza greckokatolicka organizowana jest przy parafiach, uczęszczanie na nią wymaga większego zaangażowania. Odnosi się to zarówno do rodziców, jak i dzieci. Często jest tak, że dorośli wracają z pracy i od razu ruszają do centrum, aby zawieźć dzieci na katechezę.
Katechizacji towarzyszy nauka języka ukraińskiego. To ważne dla tzw. starej diaspory. Dla nowo przybyłych, których dzieci na co dzień władają językiem ojczystym, bo dorastały wśród swoich rodaków, nie jest to tak istotne.
Na Ukrainie również sama katechizacja jest krótsza. Często trwa ona jedynie do przyjęcie Uroczystej Komunii Świętej.

Ukraińska młodzież studiująca na Uniwersytecie Wrocławskim

ROMAN KOSZOWSKI/FOTO GOŚĆ

Czy goście z Ukrainy szybko integrują się z polską większością? Kto pomaga im odnaleźć się w nowej rzeczywistości?
Wydaje się, że jeśli im na tym zależy, to tak. Choć trzeba mieć świadomość, że są to ludzie spracowani. Do ich trosk należy utrzymać się i wspomóc bliskich, którzy zostali na Ukrainie.
Często ich życie jest dolą gastarbeiterów.
Przyjechali tutaj świadomi, że kiedyś wrócą na Ukrainę. Ta perspektywa powrotu jest różna. Czasem to trzy miesiące, czasem rok, a czasem kilka lat.
Tych, którzy przyjechali w ostatnich latach, a którzy pragną jakiegoś kontaktu z braćmi, gromadzą parafie greckokatolickie. Często jest tak, że wielu migrantów kieruje swoje kroki do kościołów rzymskokatolickich. Tam jest im bliżej. Natomiast utożsamiają się oni z cerkwią. Gdy wracają na Ukrainę, to powracają również do cerkwi.
Jednak bywa i tak, że wiele osób pozostaje w środowisku rzymskokatolickim.
Jak jest z religijnością przesiedlonych i nowo przybyłych Ukraińców? Nowo przybyłych widać w cerkwiach?
Patrząc przez pryzmat liczb, możemy mówić o wzroście liczby wiernych o mniej więcej 1/3. Powoli zaczyna nam brakować kolejnej świątyni na terenie miasta Wrocławia. Wygląda to wszystko imponująco. Powstają coraz to nowe placówki duszpasterskie. Najczęściej uruchamiane są przy parafiach rzymskokatolickich, które goszczą kapłanów obrządku wschodniego – często z samej Ukrainy – odprawiających liturgię dla diaspory.
Należy wspomnieć o powołaniach, które rodzą się na łonie Kościoła. Są to zarówno potomkowie dawnej wspólnoty ukraińskiej, jak i ludzie z rodzin niedawno przybyłych. Wzrasta też pokolenie rodzin kapłanów. Wśród grekokatolików celibat nie jest obligatoryjny, księża mogą się żenić.
Trzeba jednak pamiętać, że poziom praktyk religijnych tzw. nowej migracji jest wypadkową jej celów i historii, jaką ze sobą niesie. Jeśli w rodzinach migrantów są dzieci i uczęszczają one na katechezę, wówczas łatwo jest dotrzeć z Ewangelią do ich rodziców. Katechizacja dla wspólnoty mniejszościowej pozwala na integrację grupy, gromadzi także dorosłych wokół świątyni. Utrzymanie tych ludzi przy kościele jest wyzwaniem dla każdego proboszcza. Myślę, że podobnie jest wśród rzymskich katolików – Polaków, którzy wyjechali do Wielkiej Brytanii.
Ważne, żeby nowo przybyłe osoby nie były odbierane w parafiach jako problem. Przecież tak naprawdę są oni szansą na rozwój wspólnoty greckokatolickiej w Polsce. Nie powinni więc spotkać zamkniętych drzwi świątyń i plebanii. Staramy się zaoferować tym ludziom to wszystko, czym żyjemy od lat.
Należy mieć na uwadze, że my – Kościół greckokatolicki w Polsce – tych ludzi nie ewangelizowaliśmy. Oni do nas przyjechali. Dotarcie do nich jest prawdziwym duszpasterskim wyzwaniem.
Na to wszystko nakłada się kwestia swoistej mentalności. My, chodząc do kościoła, wiemy, do jakiej wspólnoty przynależymy.

Na Ukrainie chodzi się do cerkwi, która akurat znajduje się w rodzinnej miejscowości, często nie rozróżniając na obediencje kijowską czy moskiewską. Dla Ukraińca liczy się modlitwa, spotkanie z Bogiem.
Dużo mniejsze znaczenie ma dyscyplina kościelna i dogmaty. Grekokatolik czy prawosławny? To bez znaczenia.
Ważne, że praktykuje – szuka kontaktu z Bogiem. Przynależność konfesyjna i parafialna schodzi na dalszy plan.
Przy tym wszystkim Ukraińców, podobnie jak Polaków, dotyka laicyzacja.
Kto pomaga nowo przybyłym Ukraińcom?
Wiele instytucji. Jest Kościół greckokatolicki ze swoim Caritas. Są instytucje samorządowe, organizacje pozarządowe.
Wreszcie są też zwyczajni ludzie o otwartych sercach. Sama gotowość przyjęcia bliźniego jest już ważna.
A serca Polaków są otwarte na przybyszów?
Na pewno Ukraińcy czują się dobrze w kościołach i cerkwiach greckokatolickich.
To są miejsca, które wprost na nich czekają.
Jeśli zaś chodzi o ogół społeczeństwa polskiego… Dominuje racjonalne podejście. Wiadomo, że jest nam – Polakom i Ukraińcom – do siebie blisko, nawet bardzo. Przemawia za tym wiele względów, w tym i religia. Jesteśmy Słowianami, katolikami – choć różnych obrządków, ale jednak. Mamy za sobą doświadczenie wspólnie budowanej państwowości. Mentalność obu narodów jest sobie bliska. Widać to szczególnie w kontekście osób wywodzących się z zachodniej Ukrainy.
Polak i Ukrainiec zawsze będą sobie bliżsi niż ludzie, którzy przybywają na Dolny Śląsk z innych części świata. To truizm, ale mówiący wiele o wzajemnych relacjach.
Należy jednak dokonać w tym miejscu istotnego zastrzeżenia: Ukraina to duży kraj, który ponad 300 lat nie posiadał własnej państwowości, a wcześniej był podzielony pomiędzy kraje ościenne.
W tamtym okresie nie budowano wspólnej tożsamości. Podobnie przez ostatnie dwadzieścia kilka lat. Państwo na dorobku miało inne priorytety niż budowanie wspólnej tożsamości. Dla wielu Ukraińców szokiem były ostatnie lata. Ludzie żyli w przeświadczeniu, że jest państwo, które posiada własne mniej lub bardziej skuteczne instytucje, jak administracja czy wojsko. To wszystko okazało się iluzją. Przecież na wschodzie kraju trwa wojna.
Myślę, że biorąc to wszystko pod uwagę, należy stwierdzić, że Ukraina Zachodnia poradzi sobie. Jest bardziej europejska, świadoma samej siebie.
Wystarczy spojrzeć na jej dzieje. Zawsze wysyłała w świat diasporę. Ludzie, którzy wyjechali stamtąd, zachowali swoją tożsamość, poczucie przynależności religijnej i narodowej, wnosząc to bogactwo do społeczeństw, które przyszło im budować w różnych miejscach na ziemi. Myślę, że podobnie jest ze społecznością polskich górali w USA. Inaczej wygląda sytuacja ludzi z centralnej i wschodniej Ukrainy.
Oni często nie wyjeżdżali poza najbliższą okolicę, a pamięć, jaką noszą w sercach, to rosyjska czy radziecka dominacja.

Panachyda – nabożeństwo za zmarłych w cerkwii greckokatolickiej
pw. Zaśnięcia NMP w Legnicy

JĘDRZEJ RAMS/FOTO GOŚĆ

Wrocław to również miasto pojednania polsko-niemieckiego. Czy możemy mówić o pojednaniu polsko-ukraińskim?
Wydaje mi się, że w tej chwili brakuje mocnych autorytetów zarówno wśród ludzi Kościoła, jak i wśród osób świeckich. Obecnie nie ma osobowości profetycznych, które cieszyłyby się niekwestionowanym autorytetem, za którymi poszliby inni. Tych autorytetów brak tak samo w Polsce, jak na Ukrainie. Kardynał Lubomyr Huzar i Prymas Józef Glemp wykonali wiele gestów i to na najwyższym poziomie.
Wydawało się, że proces pojednania jest zaawansowany. Mówiąc metaforycznie: wspólna łódź dobijała do brzegu. Potem raptem się coś zmieniło.
Być może to właśnie brak autorytetów.
Mimo że ścieżka została przetarta przez tych wielkich, mimo że znaleźli oni swoich naśladowców – proces pojednani nie skończył się.
Można obserwować raczej wzajemne kąśliwości. Padają słowa o pojednaniu.
Wydaje się jednak, że ludzie przestali ich słuchać. Nie trafiają one do serc.
Chociaż nasi poprzednicy zrobili już naprawdę bardzo wiele. Obecnie potrzeba konsekwencji.
Należy też powiedzieć, że zabrakło największego orędownika pojednania – Jana Pawła II. To jemu zawdzięczamy świątynię, przy której teraz rozmawiamy.

Ten dar, ofiarowany grekokatolikom podczas 46. Międzynarodowego Kongresu Eucharystycznego w 1997 r., był w pewnym sensie proroczy. Jeśli ktoś miałby być patronem pojednania polsko-ukraińskiego, to powinien nim zostać św. Jan Paweł II. To człowiek, który zawsze patrzył na Kościół uniwersalnie, nie tylko z rzymskiej perspektywy.
Czy zdarza się, że pukają do drzwi cerkwi katolicy obrządku łacińskiego zafascynowani obrządkiem wschodnim?
Bywają osoby zafascynowane.
Zdarza się, że wyrażają nawet chęć zmiany obrządku. Są to jednak zawsze pojedyncze osoby. Tutaj nie można mówić o jakiejś prawidłowości. Oczywiście nie zamykamy się na tych ludzi.
Sprawy te są zawsze indywidualne.
Obu wspólnot nie różni dogmat, lecz jedynie dyscyplina. Nic nie stoi na przeszkodzie w praktykowaniu rzymskich katolików w cerkwiach greckokatolickich.
Zdarzają się również powroty. Bywają ludzie, których pradziadowie byli grekokatolikami i ich wnuki powracają do obrządku wschodniego.
Z praktyki duszpasterskiej przywołam też przykład małżeństw. Bywa, że jedno ze współmałżonków przyjmuje obrządek drugiej strony. W ciągu piętnastu lat mojej posługi konwertowały też dwie osoby z wyznania prawosławnego.