KS. JÓZEF MAJKA

Olśnienia

Opowiadał mi jeden z duszpasterzy, że zgłaszała się do niego w tym czasie poważna i niemłoda już kobieta, nalegając, aby jej pozwolił złożyć ślub czystości. Sprzeciwiał się temu, bo Kościół precyzyjnie określa warunki, w jakich taki ślub może być składany. „Kiedy powtórzyła kilkakrotnie to naleganie i nie umiała, czy nie chciała go uzasadnić, powiedziałem, chcąc mieć wreszcie spokój: – Proszę więc iść przed ołtarz Najświętszego Serca Jezusowego i tam prywatnie wypowiedzieć swoje ślubowanie.
Pożałowałem tego, kiedy parę dni później dowiedziałem się, że straciła tę swoją, strzeżoną od lat najmłodszych czystość z jakimś sowieckim żołnierzem i że nie był to bynajmniej gwałt.

Dyplom ks. Majki potwierdzający uzyskanie tytułu
magistra teologii na UJ w Krakowie

ARCHIWUM OBSERWATORIUM SPOŁECZNEGO

– Pomyślałem wtedy – powiedział, kończąc swoje opowiadanie – że nigdy nie będę w stanie przeniknąć kobiecej duszy. Prawdopodobnie czuła się zagrożona i dlatego szukała ratunku w ślubie czystości, a potem zawierzyła ślubowi i to ją zgubiło, ale to znaczy, że nie umiałem jej pomóc i to mnie naprawdę ogromnie martwi”.
Przypomniało mi to podobne zdarzenie, w którym moja rola była raczej bierna, a finał – raczej optymistyczny. Było to w tym właśnie czasie, kiedy Ruscy powoli wyprowadzali się z miasteczka, a plebania była już od nich wolna.

Niespodziewanie zjawiła się u mnie Pani Anna, osoba inteligentna i ciesząca się w miasteczku i u nas w parafii szacunkiem.
Bez jakiegokolwiek wprowadzenia powiedziała:
– Uciekłam z domu i chciałabym, żeby ksiądz ze mną porozmawiał, lub mnie przynajmniej tu przez jakąś godzinę przechował.
Byłem zaskoczony, ale zdążyłem już nauczyć się nie dawać tego po sobie poznać. Jej zachowanie było tak poważne, że w pierwszej chwili myślałem, że chodzi o spowiedź, choć nie była moją penitentką. Musiałem zrobić jakiś gest, który wskazywał, że chcę ją skierować do kościoła, bo pośpiesznie wyjaśniła:
– Nie, nie chodzi o spowiedź, potrzebuję rozmowy z życzliwym i dyskretnym człowiekiem, aby się uspokoić i nabrać pewności, że jeszcze nie zwariowałam.
Poprosiłem, by usiadła, a żeby ta rozmowa nie wyszła zbyt sztywno, wyciągnąłem zza pieca pół dzwonka suchej kiełbasy, przełamaliśmy ją na pół i obierając ze skórki, gryźliśmy ją tak, jak gryzie się np. czekoladę. Zrozumiała od razu, że w moich warunkach niczym innym nie mogę jej poczęstować, i bardzo jej odpowiadała ta konwencja swobodnej, niby-towarzyskiej rozmowy. Wydawało mi się, że jest to sprawa tak delikatna, że nie powinienem stawiać żadnych pytań. Czekałem więc, aż sama zacznie mówić. Znaliśmy się od dłuższego czasu, nawet dłuższe jej milczenie nie stawało się kłopotliwe. Nie trwało ono zresztą zbyt długo. Powiedziała mi po prostu, że kwaterował u nich oficer, który zrobił na niej wielkie wrażenie, zwłaszcza że zachowywał się zawsze bardzo godnie i okazywał jej wielki szacunek.
– Doszło do tego – powiedziała – że każde jego spojrzenie sprawiało mi po prostu ból, tak jakby bolała mnie cała moja krew.

Teraz ksiądz rozumie, że kiedy on właśnie odjeżdża, boję się, żebym w chwili pożegnania nie zrobiła jakiegoś głupstwa, którego musiałabym żałować. Dlatego po prostu uciekłam przed tym pożegnaniem. Za godzinę go nie będzie i chyba sobie jakoś z tym poradzę.
Wzbudziła we mnie podziw i jeszcze większy niż dotychczas szacunek, ale jej tego nie powiedziałem i nie podjąłem nawet samego tematu, bo byłem jakoś wobec niego bezradny. Wydawało mi się, że będzie najlepiej, jeśli zaczniemy jakąś zwyczajną towarzyską rozmowę. Dałem jej tylko do zrozumienia, że bardzo sobie cenię jej zaufanie.
Nie mogłem jej nawet powiedzieć, że ją rozumiem, bo byłoby to banalne kłamstwo. Starałem się jedynie, by wypełnić tę godzinę bezpretensjonalną przyjacielską rozmową, a nade wszystko nie okazać, że zrobiło to na mnie duże wrażenie, a nawet, że było mi jej szczerze żal. Wtedy dopiero zrozumiałem, o ile łatwiej jest wysłuchiwać ludzkich problemów w konfesjonale niż na stopie towarzyskiej.
Kiedy odchodziła, powiedziała:
– Dziękuję z serca, był ksiądz dla mnie bardzo dobry i bardzo mi ksiądz przez to pomógł. Byłabym wdzięczna, gdyby mnie ksiądz zawsze tak traktował, jak siostrę.
Nie miałem po temu okazji, bo drogi nasze już więcej się nie skrzyżowały, ale było to dla mnie ważne doświadczenie, które niemało mnie nauczyło i niewymownie pomogło, choć nie potrafiłbym określić, na czym ta pomoc polegała.
Im trudniej nam pomóc innym, im wyraźniej przeżywamy naszą bezradność, tym bardziej pomagamy przy tym sobie samym.

W następnym odcinku o pomocy dla terenów pofrontowych
i wznowieniu nauki religii w szkołach