KS ANDRZEJ DRAGUŁA

Zielona Góra

Przymierze oka i serca

Jak się okazuje, inspiracje teologiczne mogą przyjść zewsząd. Na przykład od Szekspira. Otóż słuchałem sobie przy sobotnim sprzątaniu piosenek Elżbiety Wojnowskiej. (Ktoś może jeszcze pamięta jej Zaproście mnie do stołu albo Życie moje? Polecam). Wpadły mi w ucho słowa piosenki, która – jak się słusznie domyślałem – była sonetem Williama Szekspira. To był sonet 47 w przekładzie J. Sito. A szło tak:

Między okiem i sercem moim jest przymierze;
Jedno świadczy drugiemu przysługi niemałe,
Kiedy serce od westchnień mgłą trującą wzbierze
Lub oko gdy widoku twojego zgłodniałe,
Wtedy oko kochania karmi się obrazem,
Na ucztę malowaną serce moje prosi […].

Rzecz jest oczywiście o miłości, która karmi się obrazem ukochanej czy ukochanego. Prawda to nienowa i oczywista. Jest też jej przewrotna wersja: „Co z oczu, to z serca”. Zarówno sonet Szekspira, jak i to znane powiedzenie odwołują się do tego samego mechanizmu, który angielski poeta pięknie nazwał przymierzem, które jest „między okiem i sercem”.
Nie bez powodu w czasach historycznych narzeczeni wysyłali sobie portrety, zwane konterfektami. Czasami były one bardzo małe, tak małe, by można je było wziąć w podróż. Dzisiaj te miniatury malarskie zastąpiły – najpierw – fotografie noszone w portfelu, a obecnie – takie czasy – tapety na naszych smartfonach. Tak czy inaczej, serce karmi się tym, co widzą oczy. I dobrze wiedział o tym Szekspir.
Ale co to ma wspólnego z teologią? Św. Franciszek Salezy – idąc zresztą za tradycją swoich poprzedników – pisał, że „zwyczaj umieszczania obrazów w kościołach i poza nimi został ustanowiony dla utrwalenia w wiernych pamięci o dobrodziejstwach udzielonych przez Boga, aby czcili oni coraz lepiej Jego dobroć”. Salezy wiedział, że pamięć ludzka jest obrazkowa i że wciąż trzeba ją obrazami odświeżać. Kilka wieków wcześniej św. Bernard mówił, że – owszem – wiara, jak uczył św. Paweł, bierze się z tego, co się słyszy, ale żarliwość wiary rodzi się poprzez oczy. Stąd taka powszechność wizerunków w Kościele katolickim czy prawosławnym. Obie te tradycje – inaczej niż Kościoły i wspólnoty protestanckie – doceniają rolę obrazu, który nie jest jedynie po to, by ozdabiać kościoły czy domy wierzących, ale żeby nieustannie stawiać przed oczy przedmiot naszej wiary. Bo przecież „oko kochania karmi się obrazem”, a potem „na ucztę malowaną serce […] prosi”. A zasada jest tak samo ważna w odniesieniu do miłości człowieka, jak i miłości Boga. Kiedy piszę ten felieton, pielgrzymi z różnych stron Polski, także z Wrocławia i okolic, zmierzają do Częstochowy, by tam – po raz kolejny – wpatrzyć się w wizerunek Czarnej Madonny. Owszem, marsz będzie dłuższy niż sam pobyt. Ale może i o to chodzi – by zdążyć za miłowanym obrazem zatęsknić. A potem spojrzeć okiem „widoku twojego zgłodniałym”.