KS. JÓZEF MAJKA

Olśnienia

Któregoś dnia po Mszy św. Proboszcz zaprosił mnie na godzinę dziesiątą, bo zapowiedział swoją wizytę sowiecki komendant miasta i Proboszcz chciał, ażebym był obecny przy tej rozmowie. Przyszedłem chętnie, bo mnie to ciekawiło. Proboszcz przyjął go w kancelarii, to znaczy w moim dawnym mieszkaniu, nie częstując go niczym, a więc bardzo oficjalnie. Rozmowa jakoś się nie kleiła.
Dowiedzieliśmy się, że kwateruje u Salamonów, usłyszeliśmy też, że teraz będzie tu Polska i że przyjdzie polskie „prawitjelstwo”. Potem była długa chwila ciszy, aż wreszcie gość zagaił rozmowę na tematy religijne:
– Otiec! – zawołał na Proboszcza podniesionym głosem.
– A szto? – zapytał Proboszcz równie głośno, jakbyśmy wszyscy nagle pogłuchli.

Abp B. Kominek i ks. J. Majka we Włoszech, 1971 r.

ARCHIWUM OBSERWATORIUM SPOŁECZNEGO

– A u was to nie je krepko!
– A poczemu? – zapytał Proboszcz.
– A bo u mnie „na kwartiru” ludzie idą do kościoła, to oni najpierw jedzą, a potem idą „modlić sia”. To ty najpierw się najesz, a potem idziesz się modlić. Ty najpierw idź się modlić, a potem będziesz jadł.
Muszę przyznać, że czuliśmy się lekko znokautowani, zwłaszcza że „komandir goroda” uznał rozmowę za zakończoną, wstał i zaczął się z nami żegnać, a my jakoś nie podjęliśmy żadnej próby przedłużania tej interesującej dyskusji. Nie mieliśmy też żadnych chęci ani podstaw przeciwstawienia się temu religijnemu rygoryzmowi. Woleliśmy uznać się za pokonanych.

Musiało to zrobić dobre wrażenie, bo za kilka dni Proboszcz otrzymał informację, że NKWD opuści dwa małe pokoiki na pierwszym piętrze i my z Maciejem możemy się do nich wprowadzić.
Podziękowaliśmy więc Bartusiakom za kilkumiesięczną gościnę i wróciliśmy na plebanię, a nasze mieszkanie zajęli Waksmundzcy.
Non habemus hic stabilem mansionem, sed aliam exspectamus – powiedziało mi się, kiedy przy pomocy Macieja i Romka Kalety wkładałem na jakiś ręczny wózek mój, kupiony po Żydach, wspaniały tapczan, na którym zdążyło się już przespać dwóch sowieckich oficerów sztabowych.
– Co to znaczy? – zapytał, ciekaw zawsze języków i literatury, Romek.
– To Pismo Święte – przetłumaczyłem mu tę wypowiedź i dodałem: – Zauważ, że to już czwarte mieszkanie od czasu, jak tu do was przyszedłem, a na dobrą sprawę, to ja tu już w ogóle nie mieszkam, bo jestem przecież przeniesiony do Nawojowej.
Mimo to jednak wprowadziłem się do małego pokoiku na pierwszym piętrze plebanii. W drugim podobnym pokoiku zamieszkał Maciej. Po drugiej stronie korytarza rezydowali nadal enkawudziści, a na schodach we dnie i w nocy wartował Kirgiz z karabinem, który za każdym razem, ilekroć przechodziłem, zatrzymywał mnie groźnym pytaniem:
– Kuda idiosz?

Odpowiadałem na wyczucie, bo przecież nie znałem żadnego hasła i nie wiem, czy takie było, łamaną ruszczyzną, której się nigdy nie uczyłem:
– Ja żywię siuda.
– Żywiosz?
– Da.
Wtedy podnosił karabin, którym zagradzał mi drogę, i pozwalał przechodzić, ażeby następnym razem, choćby to było po pięciu minutach, podjąć ze mną ten sam dialog.
Dezynsekcja pokoju po Ruskich, którzy zresztą bez żenady (np. moi znajomi Tatarzy) przyznawali, że mają wszy, okazała się niełatwa i w niedługim czasie miałem okazję zamordować na własnym karku ogromną wesz, pełną mojej krwi. Skutek nie dał na siebie długo czekać, zaczął się w tym miejscu tworzyć wielki karbunkuł. Zaalarmowałem aptekę i Halina przyniosła mi zastrzyk „prontosilu”, przyprowadziła też siostrę, która dokonała tego zabiegu.
Miały duży kłopot z Kirgizem, który nie chciał ich w żaden sposób wpuścić na górę. Wytłumaczyły mu jakoś, że jestem „bolnyj” i w związku z tym potrzebuję pomocy. Przepuścił najpierw siostrę, a Halina musiała się przedstawić jako „wracz” i dopiero wtedy złagodniał. Tak więc byłem nie najgorzej strzeżony przez NKWD. Na szczęście zastrzyk okazał się skuteczny, ale i enkawudziści zaczęli się wreszcie z plebanii wyprowadzać.
Zanim się to jednak stało, miałem jeszcze jedno spotkanie z przedstawicielami tej formacji.

W kolejnej części o opuszczeniu miasta przez Rosjan
i o tym, co po sobie zostawili