STULECIE ODZYSKANIA NIEPODLEGŁOŚCI

Ludzie Boga

Tytuł tekstu kojarzy nam się najprawdopodobniej z filmem o tym tytule,
który mówi o męczeństwie francuskich trapistów w Algierii w 1996 r.
Powinniśmy jednak użyć wyobraźni i uzmysłowić sobie,
że miała i, jak chcemy wierzyć, ciągle ma takich ludzi nasza ojczyzna.

PIOTR SUTOWICZ

Wrocław

Romuald Traugutt

BIBLIOTEKA PUBLICZNA M.ST. WARSZAWY

Portret św. Rafała Kalinowskiego

REPRODUKCJA HENRYK PRZONDZIONO/FOTO GOŚĆ

Warto przy okazji pisania o 100. rocznicy odzyskania niepodległości wspomnieć przynajmniej o niektórych z nich. Miłość do ojczyzny nie jest bowiem dana jedynie politykom, żołnierzom, literatom, choć z drugiej strony w każdej z wymienionych grup byli święci, zarówno ci, których Kościół wyniósł na ołtarze, jak i ci, którzy cieszą się obecnością Boga, choć niedany im był proces beatyfikacyjny czy kanonizacyjny. Niektórzy być może wciąż czekają na swój czas, orędując za swoją ziemską ojczyzną.
Święci nie są przypisani do okresu historycznego i konkretnych okoliczności, w każdej sytuacji dokonują właściwego wyboru, i tyle.
Święty Boże…
Pewnym symbolem może być dla nas stracenie Romualda Traugutta 5 sierpnia 1864 r. Rzecz działa się w okolicy Cytadeli Warszawskiej, dziś miejsce to nazywa się Parkiem Traugutta, miejsce jest upamiętnione, każdy kto zechce, może się tam udać. Scena śmierci ostatniego dyktatora powstania styczniowego, mimo że jest znana minuta po minucie, a może właśnie dlatego, stała się symbolem. Przed egzekucją skazaniec ucałował krzyż, a zgromadzony 30-tysięczny tłum warszawiaków i pewnie nie tylko ich, towarzysząc mu w ostatniej drodze, śpiewał suplikacje: „Święty Boże, Święty Mocny, – Święty a Nieśmiertelny; – zmiłuj się nad nami…”. Jeżeli sobie tę scenę zobrazujemy, to łatwo nam dojść do wniosku, że cała sytuacja musiała robić wrażenie również na oprawcach.
W wypadku Traugutta umierał tak, jak żył – po Bożemu.
Nie miejsce tu na przytaczanie życiorysu, łatwo go znaleźć i przeczytać.
Ważna jest postawa człowieka, który w warunkach niewoli narodowej umiał zachować zarówno polskość, jak i katolicyzm w sytuacji, w której będąc oficerem armii carskiej, byłoby mu znacznie łatwiej, gdyby choć deklaratywnie przyjął prawosławie. Może nie byłby podpułkownikiem, ale kto wie…
Przecież nikt nie kazałby mu chodzić do cerkwi. Rosyjscy koledzy oficerowie i zwierzchnicy na pewno nie robiliby mu zarzutów. Traugutt nie robił jednak niczego dlatego, że byłoby mu łatwiej.
Do powstania też poszedł nie dlatego, że chciał. Zasadniczo był jego przeciwnikiem.
Jednak kiedy wybuchło, wypełnił obowiązki względem ojczyzny, kończąc karierę żołnierza jako stojący na czele zrywu. Powstanie nie miało szans militarnych i kto jak kto, ale były carski oficer wiedział to najlepiej, ale wiedział też, że może się zapisać w pamięci potomnych zarówno źle, jak i dobrze. To, że jest ono pamiętane jako wydarzenie „godne”, to w dużym stopniu jego zasługa. To jego rządom zawdzięczamy uwłaszczenie chłopów, dokonane nie rękami zaborców, lecz przez powstańczą polską władzę.

Jako mąż wnuczki brata Tadeusza Kościuszki spełnił jego testament polityczny, manifestując przyszłym pokoleniom, że tylko wolni ludzie mogą stanowić wolny naród. W czasie przesłuchania miał powiedzieć, iż „idea narodowości jest tak potężną i czyni tak wielkie postępy w Europie, że ją nic nie pokona”.
Dziejów narodu nie mierzy się miarą jednego pokolenia, idee narastają i trzeba być przygotowanym, kiedy przyjdzie dla nich właściwy czas.
Jak na razie Romuald Traugutt nie doczekał się beatyfikacji, na której zależało Prymasowi Wyszyńskiemu, ale kto wie…
„Teraz wypocznę”

Słowa te wypowiedział umierając inny powstaniec styczniowy – Rafał Kalinowski, dodajmy, święty, a w ogóle pierwszy święty kanonizowany karmelita od czasów Jana od Krzyża. Nie zginął stracony, lecz doczekał starości jako aktywny zakonnik, choć sił za wiele już nie stało. Odszedł 15 listopada 1907 r. w Wadowicach. Umierał z zasłużoną opinią człowieka, który odbudował zakon karmelitów bosych w Polsce, można powiedzieć, że nie byłoby papieża Polaka ze szkaplerzem karmelitańskim na piersi, gdyby nie on. Półżartem zaryzykuję stwierdzenie, że Jan Paweł II odwzajemnił się kanonizacją z wdzięczności za… szkaplerz właśnie. Jedno nie ulega wątpliwości – to święci rodzą świętych. W końcu wychowankiem Kalinowskiego był salezjanin August Czartoryski, obecnie błogosławiony. Wszystkich swych dzieł ten wielki karmelita dokonywał, nie będąc dobrym kaznodzieją – seplenił z powodu braków w uzębieniu, a do tego jąkał się. Widocznie ani Bogu, ani ludziom jakoś to nie przeszkadzało.
Jego droga do Boga wcale nie była taka oczywista. Podobnie jak śp. generał Traugutt, dorosłe życie zaczynał jako carski oficer, wiara religijna nie była dla niego oczywista, przychodziła powoli, na pierwszym miejscu stawiał narodowość. Nie on pierwszy i prawdopodobnie nie ostatni. Można zaryzykować twierdzenie, że cechował go jakiś niezwykły charakter. W 1864 r., kiedy miał być na nim wykonany wyrok śmierci, słynny generał gubernator wileński Michaił Murawjow, noszący dumnie ze swego punktu widzenia przydomek „wieszatiel”, zmienił go na katorgę, obawiając się, że śmierć Kalinowskiego może dać Polakom męczennika, a tego wolał uniknąć. Polacy nie doczekali się męczennika, ale przeczucie „wieszatiela” jakoś tam zrealizowało się, bo i tak mamy świętego, patrona sybiraków, ale i przykład tego, że dla Polaków prędzej czy później Bóg i tak znajdzie się na pierwszym miejscu.
A i dla ojczyzny też go nie zabraknie.

Św. Brat Albert – Adam Chmielowski

REPRODUKCJA JÓZEF WOLNY/FOTO GOŚĆ

Obraz Ecce Homo

REPRODUKCJA HENRYK PRZONDZIONO/FOTO GOŚĆ

Powstaniec, malarz, święty
Adam Chmielowski nie był carskim oficerem. Do powstania styczniowego poszedł prosto ze szkoły, raniony w walkach doczekał operacji, w wyniku której amputowano mu nogę.
Takie proste metody „leczenia” ran wojennych wówczas powszechnie stosowano. Bóg wszakże względem każdego ma jakieś zamierzenia, ta obcięta noga, uniemożliwiając walkę, ale i ułatwiając ucieczkę z niewoli (kto by się interesował takim kaleką), wytyczyła dalsze życie późniejszego brata Alberta. Najpierw trafił do Paryża, gdzie znalazły się środowiska emigracyjne skłonne sfinansować mu protezę. Po jakimś czasie wrócił do Warszawy, gdzie rozpoczął studia malarskie, z wielu powodów musiał je jednak przerwać i podjąć na nowo w Monachium. Tu poznał najwybitniejszych polskich malarzy epoki, ale i namalował swój najbardziej znany obraz Ecce Homo, który oprócz tego, że stał się arcydziełem malarskim, sprawił w duszy artysty wielką przemianę, w wyniku której wstąpił do jezuitów, przekonując się wszakże szybko, że nie tu jest jego miejsce. Swoje powołanie odkrył w regule św. Franciszka, resztę życia poświęcając najbiedniejszym, nimi się zajmując i z nimi mieszkając.

Tworzył też realizujące do dziś jego misję zgromadzenia Albertynów i Albertynek. Z opisanych tu postaci umarł najpóźniej, doczekawszy I wojny światowej. Ale i on nie zobaczył wolnej Polski, choć rok 1916 wydaje się tak nieodległy od 1918. Dzięki niemu nasza kultura wzbogaciła się o wielkiego malarza, a życie społeczne o człowieka, który pokazał przyszłym pokoleniom godność ludzi biednych. Oczywiście wielu powie, że wybierając tę drugą misję, przez większość życia już nie malował. Można na to odpowiedzieć, że tym bardziej trzeba zwracać uwagę na to, co zostawił, bo być może waga tej twórczości jest większa. Podobnie jak w wypadku jego przyjaciela wspomnianego powyżej, kanonizacji dokonał Jan Paweł II, a było to 12 listopada 1989 r., kiedy rodakom w Polsce wydawało się, że wkraczając na drogę budowania kapitalizmu, właśnie zaczynają „koniec historii”. Być może Papież tym razem chciał im pokazać jakiś drogowskaz, ale mało kto go słuchał.
Święci są przykładami dla potomnych, ale też nie zapominajmy, że byli świadkami dla sobie współczesnych, życie biegło, świat posuwał się naprzód, polscy patrioci pracowali na rzecz ojczyzny jak umieli najlepiej, a święci…? No cóż, jako ludzie Boga wykonywali zadania przez Niego wskazywane i o tym przede wszystkim musimy pamiętać.