KS. JÓZEF MAJKA
Olśnienia
Kiedy wróciłem do domu, jakiś majster sprowadzony przez p. Bartusiaka szklił już nasze okna. Niedługa była nasza radość, bo jeszcze przed południem sowiecki podpułkownik wmeldował się do naszego domu na kwaterę.
Uchwaliliśmy, że zajmie nasze mieszkanie, a my przeniesiemy się do Waksmundzkich, gdzie nocowali także Bartusiakowie, bo w domu ich ojca już też była kwatera. Nie chcieliśmy ruszać rodziny Janowskiego, już dostatecznie dotkniętej nieszczęściem. Tak więc zamieszkaliśmy w jednym, dużym co prawda, pokoju: dwa małżeństwa i dwóch księży.
Pułkownik panoszył się sam w dwóch pokojach na moim tapczanie.
Stary dom w Bieczu
ZE ZBIORÓW NARODOWEGO ARCHIWUM CYFROWEGO
Jedyną złośliwą radość sprawiało mi to, że w tym tapczanie schowałem tydzień wcześniej 17 litrów wódki należącej do Bartusiaków, a on nie umiał jej znaleźć, choć zapotrzebowanie na wódkę w tej armii było ogromne.
Sam widziałem, jak starszy lejtnant NKWD siedział samotnie przy stole kuchennym w aptece, nalewał do szklanki z litrowej butelki denaturat, dolewając do niego wody, i takim to płynem gasił swój egzystencjalny smutek. Nie wiedziałem przedtem, że denaturat zmieszany z wodą traci swe fioletowe zabarwienie i upodabnia się do wody z mlekiem.
Nasz podpułkownik okazał się człowiekiem kulturalnym, przyjął zaproszenie na kolację, chwalił się swoimi muzycznymi zdolnościami i absolutnym słuchem, nucił jakieś rosyjskie czy ukraińskie dumki i na zapytanie, kim był w cywilu, odpowiedział, że dyrektorem „stroitielskiego zawoda”, ale zaraz potem dodał:
– A w tiurmie ja toże siedział.
Nikt z nas nie ośmielił się go spytać, za co siedział, ale nie mogłem się powstrzymać, ażeby go nie zagadnąć, co robił po wyjściu z więzienia. Zdziwienie nasze nie miało granic, kiedyśmy usłyszeli zapewnienie, że był nadal dyrektorem tej fabryki. Dziś wiem, że to było możliwe, ale wtedy wydawało mi się zupełnie nieprawdopodobne, żeby ktoś po odsiadce mógł być dyrektorem zakładu zbrojeniowego.
Tę interesującą niewątpliwie rozmowę przerwali dwaj enkawudziści, kapitan i starszy lejtnant, którzy nieoczekiwanie wtargnęli do mieszkania, wyrazili zdziwienie, że pułkownik ucztuje, i powiedzieli, że jest pilnie oczekiwany w sztabie. Wyszedł natychmiast i już do naszego stołu nie wrócił, choć nocował jeszcze ze dwa dni.
Jego miejsce na kwaterze zajął potem na jeden dzień jakiś gruziński major, który raz po raz wyjmował z kieszeni szynela kwadratowy zegar wielkości małego budzika, przykładał go do ucha, stwierdzał głośno, że chodzi, i dodawał:
– To z samolotu.
Próbowaliśmy o czymś rozmawiać i już w trzecim zdaniu lekkomyślnie wspomniałem o tym, że w nie tak znowu odległej przeszłości Rosjanie sprawili Gruzinom krwawą łaźnię.
Nigdy nie panowałem nad językiem i miałem z tym w życiu sporo kłopotów, ale wtedy nie zdawałem sobie jeszcze sprawy z tego, choć niby o tym słyszałem, że w tym imperium można za jedno nieopatrzne słowo stracić wolność, a nawet życie.
Co innego jednak o czymś wiedzieć, a zupełnie inną rzeczą jest zdawać sobie sprawę z tego, żeśmy się już w tym strasznym świecie znaleźli, choć aresztowanie Janowskiego powinno było mnie jakoś ostrzec. Trafiłem na szczęście na człowieka, który nie tylko nie był skłonny do donosu, ale miał na to, co mu powiedziałem, gotową i wcale nie „błagonadiośną” odpowiedź:
– Ale myśmy im dali takiego jednego, który ich teraz wszystkich za mordę trzyma.
Był przy tym p. Bartusiak i prędko zmienił temat rozmowy w obawie, jak mi potem powiedział, że nie wiadomo, jak daleko by nas ona zaprowadziła. Byłem mu wdzięczny za tę pomoc. Nie pierwszy to raz ratował mnie z różnych opresji, w które się lekkomyślnie pakowałem. Doszedłem do wniosku, że będę się musiał uczyć żyć w tym nowym porządku, jeżeli mam tu cokolwiek zdziałać, a nie dać się głupio zabić czy choćby wpakować w tarapaty. Zacząłem się trochę przypatrywać tym nowym okupantom, biednym, pierwotnym niemal ludziom, kręcącym papierosy w pieczołowicie gładzone i chowane potem troskliwie do kieszeni kawałki gazet, gotującym strawę w otwartych, postawionych na cegłach kotłach, do których wpadały często płatki śniegu.
Budzili we mnie jakiś rodzaj litości, nawet współczucia, choć z urywkowych rozmów jasno wynikało, że jest w nich bardzo wiele nieufności i jeszcze więcej sprytu, wynikającego zapewne z konieczności częstego stawiania czoła sytuacjom krańcowym, w których tylko na ten swój spryt mogli liczyć.
To połączenie prostoty, jowialności i sprytu sprawiało, że wyglądali na nieprzeniknionych, ale gdzieś w głębi, pod powierzchnią twarzy, a zapewne i w głębi duszy byli przede wszystkim znękani.
W kolejnej części o wizycie na plebanii
sowieckiego komendanta miasta