POLSKI ŚLĄSK

Śląski lingwista i polski lekarz Jan Stanko

Jego życie i pasje mogłyby posłużyć jako doskonały
materiał na film przygodowy z historią Śląska i Polski w tle.

ANNA SUTOWICZ

Wrocław

Dąb Jana Stanki we wrocławskim Parku Szczytnickim.
Jest jednym z najstarszych drzew na terenie miasta

BERNARD/SILIESIAC/WIKIMEDIA COMMONS LIC. CC BY-SA 3.0

Z dawnym piastowskim księstwem łączyło go pochodzenie, liczne godności i obowiązki biskupiego doradcy, z królestwem Jagiellonów natomiast pierwszy słownik przyrody europejskiej, utrwalający polskie nazwy minerałów i roślin używanych przez średniowiecznych lekarzy.
Urodził się w Lubinie, w mieszczańskiej rodzinie niejakiego Stanka, zmarł w 1493 r. w Krakowie.
„Kazimierza króla Polski fizyk ukochany”
Tym tytułem Jan Stanko szczycił się najchętniej pośród wielu innych, które nabył przez całe swe długie i burzliwe życie. A miał ich niemało. Nie licząc godności, które zamienił lub odsprzedał innym chętnym, trzeba na jego koncie wymienić funkcje: kanonika łęczyckiego i legnickiego, dziekana kapituły głogowskiej, członka wrocławskiej kapituły katedralnej, prepozyta kapituły świętokrzyskiej w tym mieście, kantora kolegiaty Najświętszej Maryi Panny w Sandomierzu. Był niezwykle przedsiębiorczy i jak na naukowca, mocno stąpał po ziemi, pilnując swojej pozycji i interesu. Wydaje się, że nie stronił od konfliktów, konfrontował się z innymi na tle pozyskiwania intratnych posad i nie uciekał od bieżącej polityki małego i wielkiego formatu.
Nie brakowało mu talentu dyplomatycznego: znajdujemy go jako doktora medycyny podpisanego pod traktatem w Toruniu wieńczącym wojnę z Krzyżakami o Pomorze w 1466 r., posługiwał u boku biskupa wrocławskiego, wreszcie pracował na Litwie i na Rusi jako kolektor papieski, co pod koniec XV w. oznaczało zmaganie się z oporem i stałymi przeciwnościami ze strony niechętnych do płacenia świętopietrza.
Janowi Stanko nie brakowało zatem wewnętrznego uporu i niezwykłej energii, które w jego czasie przysparzały mu tyluż wrogów, co przyjaciół.
Przyjaciel Jana Długosza
W 1472 r. Stanko usunął podstarzałemu kanonikowi krakowskiemu Długoszowi kamień nerkowy, co w tym okresie rozwoju medycyny uchodziło za niezwykły wyczyn, przysporzyło mu więc prawdziwego uznania nie tylko w świecie lekarskim. Przyjaźń z polskim kronikarzem zaowocowała wpisaniem na konto medyka kolejnego tytułu – dzięki poręczeniu finansowemu niedawnego pacjenta Jan Stanko wpisany został na listę członków kapituły katedralnej w Krakowie. W tym czasie wykładał już na Akademii Krakowskiej, podróżował z królem do opuszczonego przez Krzyżaków Malborka. Gromadził książki, zapisując w nich własne przemyślenia, eksperymentował z lekami i pisał dzieło swojego życia. Rękopisowi opatrzonemu datą 1472 r. nadał tytuł Antibolomenon. Była to księga składników i recept stosowanych w przygotowaniu leków, odtrutek i maści leczniczych.
Jej fenomenem pozostaje fakt, iż zawierała obok nazw łacińskich, greckich i niemieckich także kilkaset pojęć polskich.

W słowniku odnajdujemy więc swojskie drzewa „sosnę” i „modrzew”, na których rosły „schiski”. Niektóre zrozumiałe wyrazy oznaczają przedmioty przemawiające dziś wyłącznie do znawców medycyny i średniowiecznej fizyki. Wśród nich wskazujemy „krwawy kamen” czy „psy mlecz”. Ale już potrafimy przedstawić sobie „morską pianę” – kamień pumeksu – czy „złotą pianę” – jako efekt zanieczyszczenia wytopu złota. A zioło o współczesnej nazwie zapaliczka cuchnąca, stosowana w popularnej w średniowieczu puchlinie wodnej i histerii, to po prostu „diablye gowno”. Polna ostróżeczka zyskała za to wdzięczne miano „koziej brodki” lub „polnej rozy”. Spośród 523 nazw gatunków roślin leczniczych – tak, tyle trucizn i odtrutek umieli wykorzystać średniowieczni medycy – znajdziemy jeszcze wiele niezwykłych wyrazów, dla których miejsca tu brakuje. Budzą szacunek dla pracowitości i wiedzy ich kompilatora oraz pytanie, skąd czerpał swoją wiedzę?
Śląskie korzenie polszczyzny
Jan Stanko pisał swój leksykon zapewne w celach jak najbardziej praktycznych. Gromadził informacje z myślą o swoich pacjentach, nie zaś o potomnych. Choć zapisał swój księgozbiór kapitule krakowskiej, nie ulega raczej wątpliwości, że pracował na swój użytek. Nigdy też jego dzieło nie zostało wydane drukiem, a to zapewne z powodu niechęci do upowszechniania dzieł medycznych czy też traktowania tej dziedziny jako swego rodzaju wiedzy ezoterycznej. Poza tym jednak pasjonujące pozostaje zagadnienie, w jakim stopniu Stanko tworzył nowe słowa, a w jakim wpisywał zasłyszane tu i ówdzie polskie nazwy ziół. Jeśli jednak je przytaczał w dosłownym brzmieniu fonetycznym, to znał je nie skądinąd, lecz na pewno w znacznej mierze z ojczystego Śląska. Nigdy bowiem słynny lekarz nie zerwał z tymi stronami głębokiej więzi. Wiadomo, że w okresie tworzenia słownika w latach 1465–1472 przebywał na ziemi śląskiej we Wrocławiu przynajmniej kilka razy, które są poświadczone źródłowo. To, że mówił po polsku jako poddany wrocławskiego biskupa Rudolfa z Rüdesheim, nie ulega raczej wątpliwości, choć na co dzień mógł posługiwać się bardziej potrzebnym niemieckim czy łaciną. Z całą pewnością rozumiał polszczyznę, a jej przewaga we wspomnianym dziele Antibolomenon wskazuje na przywiązanie do niej. Choć poruszamy się tu w sferze domysłów, to jednak nie zejdziemy z właściwej drogi, gdy przyjmiemy, że pochodzący ze Śląska i na stałe z tą ziemią związany lekarz stworzył pierwszą w Polsce encyklopedię przyrodoznawczą w języku polskim. Jeśli aż do końca XIX w. pozostawał w zapomnieniu, to tylko dlatego, że ta Polska zapatrzyła się gdzie indziej, zapominając o śląskich korzeniach swojej kultury.