(Nie) nasi…

Wydaje się, że w ostatnim czasie coraz wyraźniej
w naszym otoczeniu daje się obserwować
zjawisko podziału na „naszych” i „obcych”.

EWA PORADA

Katowice

Kosowo, Kosowska Mitrowica. Pozostałości po zasiekach
w okolicach mostu oddzielającego serbską część miasta od albańskiej

ROMAN KOSZOWSKI/FOTO GOŚĆ

Z niepokojem trzeba stwierdzić, że dotyczy ono wielu obszarów naszego życia społecznego.
Linia podziału…
Linia podziału przebiega przez serca poszczególnych osób, grup i środowisk.
W rozmowie z konkretną osobą można usłyszeć skrajnie różne postawy w zależności od poglądów, środowiska życia, otoczenia.
Na przykład zwolennik danej partii politycznej będzie gloryfikował przedstawicieli swojej partii i jej stronników, innych zaś uważał za wrogów Polski, narodu i siebie samego. Do takiego myślenia chyba zdążyliśmy się już przyzwyczaić, wydaje się jednak, że owa linia podziału obejmuje także inne rejony naszego życia społecznego.
Obszary społecznej schizofrenii…
Inną przestrzenią życia, w której można obserwować swoistego rodzaju „schizofrenię”, są chociażby tematy związane z emigracją. W jednej wypowiedzi, a czasem niemalże w tym samym zdaniu można usłyszeć poglądy wyrażające uznanie dla osób z rodziny lub przyjaciół, którzy wyjechali do Anglii, Niemiec czy innego kraju, bo tam wiedzie się im zdecydowanie lepiej niż w Polsce i tam osiągnęli sukces.
A chwilę później, w tej samej rozmowie słyszymy słowa oburzenia na to, że do Polski przyjeżdża (lub chce przyjechać) coraz więcej emigrantów lub uchodźców z Ukrainy czy z Syrii.
Owo rozdwojenie dotyczy także grup zawodowych, szczególnie tych „eksponowanych”, jak: lekarze, prawnicy, nauczyciele, księża. Także w tym wypadku jesteśmy w stanie do upadłego bronić swojej ulubionej grupy, ba, nawet nierzadko obrażać się na tych, którzy próbują ją krytykować, nie szczędząc jednak zjadliwych słów krytyki w stosunku do innych grup społecznych czy zawodowych.
Sądzę, że mieszkańcy poszczególnych regionów Polski mogliby wymieniać także zwaśnione ze sobą rejony, miasta, dzielnice itp. Takich podziałów można podać jeszcze wiele. Dotyczyłyby one z pewnością subkultur, klubów piłkarskich, sąsiadów, kolegów z pracy, narodowości itp.
Kilka pytań…
Zapewne każdy z nas zetknął się z takimi i tym podobnymi zjawiskami w swoim otoczeniu. Może nie jest to obce także nam samym, powstaje jednak pytanie: w jakim stopniu takie podziały mogą jeszcze budzić uśmiech na twarzy, a kiedy stają się już groźne i są podstawą niepokoju? Gdzie przebiega granica pomiędzy niewinnym i sympatycznym dokuczaniem sobie wzajemnie, a gdzie zaczyna się już przestrzeń nienawiści i agresji? Do czego może nas to doprowadzić – jako społeczeństwo i mnie samego?
Tak to się zaczynało już niejeden raz…
Oczywiście na większość z tych pytań nie znamy odpowiedzi i znać nie możemy. Jednak historia uczy mądrości.
Warto przyglądać się z bliska pewnym zjawiskom społeczno-kulturowym, które miały miejsce w innych krajach lub w naszej własnej historii.
Ważnym doświadczeniem w tej kwestii może być wizyta w Chorwacji, gdzie do tej pory ciągle jeszcze szokują puste domy, do których właściciele nie chcą lub nie mogą wracać.
Większość z nich jest już nadszarpnięta znakiem czasu i wojny, która przetoczyła się przez tamte rejony.

Patrząc na niektóre domy, widać, że rodziny mieszkające tam przed wojną toczyły spokojne i szczęśliwe życie.
Nie sposób zapytać: dlaczego to się stało, jak do tego doszło? Szokującą, ale zarazem prostą odpowiedzią na to pytanie może być książka Slavenki Drakulić, Oni nie skrzywdziliby nawet muchy.
Zbrodniarze wojenni przed Trybunałem w Hadze (przekład J. Szacki, WAB, Warszawa 2006). Publikacja ta m.in. pokazuje, jak niewiele trzeba, żeby sąsiad mordował sąsiada, żeby zwykli ludzie, żyjący jak my, przemieniali się w bestie. Książka szokuje zwyczajnością sprawców zbrodni, były one bowiem popełnione nie przez wojsko, ale przez dawnych kelnerów, kierowców i wędkarzy – przeciętnych ludzi. To jest oczywiście swoistego rodzaju skrajność w wymiarze społecznym, jednak w pewnym sensie ten sam schemat odbija się także w wymiarze indywidualnym naszych „małych wojenek” toczonych z innymi, w gestach, słowach, postawach. Co rusz możemy usłyszeć w mediach, że na naszych ulicach został pobity, a nawet zamordowany kibic jednej drużyny piłkarskiej przez kibiców innej drużyny, czy członek jednej subkultury przez członków innej. To się dzieje tu i teraz. Czy to robią jacyś „inni”? Często są to jedni z nas, nasi sąsiedzi, synowie swoich rodziców, mężowie i ojcowie rodzin.
Po co było…
Nie sposób nie zadać pytania: po co to wszystko? Odpowiedzią niech będzie zakończenie książki S. Drakulić, w której opisany jest los przywódców Serbii, Bośni, Chorwacji odpowiedzialnych za wojnę w Jugosławii: „Kiedy zapada noc, aresztanci w Scheveningen wycofują się do swoich przytulnych apartamentów wyposażonych w telewizję satelitarną, mogą więc oglądać programy telewizyjne w «swoim» języku (usługa, której zwykły hotel nie proponuje), w ekspresy do kawy, aby mogli wypić swoją filiżankę, tak jak przywykli – pozbawienie ich tego oznaczałoby odmawianie należnych im praw. A przed zaśnięciem – połknąwszy albo i nie tabletki nasenne – żaden z nich nie zaprząta sobie głowy paradoksem Scheveningen: tym, że pod koniec dnia areszt wygląda jak Jugosławia w miniaturze.
Jugosławia «braterstwa i jedności» istnieje już tylko w tym więzieniu.
A ludzie, którzy są w największym stopniu odpowiedzialni za jej rozpad, za wiele tysięcy ofiar tej wojny, żyją dzisiaj nie tylko w jedności jak bracia, ale i w luksusie. Życie, które wiodą w areszcie, jest największą demonstracją antywojenną, jaką można sobie wyobrazić, tyle że przyszła ona za późno, a ci mili panowie grający w karty, gotujący i oglądający telewizję kpią sobie z ludzi, którzy zostali w ojczystych krajach, ludzi, którzy niegdyś brali ich zbyt poważnie. Ośmieszają tych, którzy słuchali ich rozkazów.
Robią głupców z tych, którzy stracili najbliższych. Odbierają sens każdemu poświęceniu.
Jeśli «braterstwo i jedność» między niedawnymi zaciekłymi wrogami jest istotnie epilogiem wojny, człowiek się zastanawia: po co było to wszystko?
Gdy patrzy się na wesołych chłopców w areszcie Scheveningen, odpowiedź wydaje się prosta: po nic”.