KS ANDRZEJ DRAGUŁA

Zielona Góra

Dobra i zła kreatywność

Od przyjęcia „Wskazań Konferencji Episkopatu Polski dotyczących homilii mszalnej” minęło parę miesięcy, ale wciąż w pamięci mam jedno wyrażenie, które się w nich znalazło – „kreatywność duszpasterska”. Kiedy czytałem dokument po raz pierwszy, odniosłem wrażenie, że biskupi zachęcają kaznodziejów do kreatywności na ambonie. Pomyślałem: ot, idziemy z duchem czasu, wszak innowacyjność czy kreatywność to cechy współcześnie pożądane. Wszędzie liczy się raczej to, co nowe, kreatywne, niż to, co stare, zachowawcze.
W średniowieczu ideałem było naśladowanie wielkich, czasami nawet podszywanie się pod kogoś, upodabnianie się do wzorców.
Współczesność ceni raczej oryginalność, każdy więc chce się odróżniać od innych. Kreatywność i innowacyjność ponad wszystko! Kiedy jednak się wczytałem w tekst dokumentu, zrozumiałem, że postulowana – najpierw przez papieża Franciszka, a potem przez biskupów – kreatywność ma się objawić nie na etapie głoszenia homilii w trakcie liturgii, ale na etapie jej przygotowania, „do którego należy studium, modlitwa, refleksja i kreatywność duszpasterska”. Uff! – pomyślałem. Taką kreatywność to ja lubię. Gdybym miał ją jakoś zdefiniować, to nazwałbym ją zdolnością do duszpasterskiego spojrzenia na tekst biblijny, który ma się stać źródłem homilii niedzielnej. A z tym bywa niekiedy kiepsko. Skomentować Ewangelię to jeszcze potrafimy, ale znaleźć punkty wspólne z codziennością i przełożyć to na działanie duszpasterskie łatwo nie jest.
Tej kreatywności to nam trzeba, i to bardzo.
Osobiście obawiałbym się tej innej kreatywności: realizującej się podczas homilii czy też, szerzej, w trakcie liturgii. Tych kreatywności już się w życiu napatrzyłem i nasłuchałem, mam ich szczerze dość.
Czasami niestety kreatywny kaznodzieja przekracza wszelkie granice poprawności, z celebransa stając się showmenem, a dzieje się to zwłaszcza na Mszach św. z udziałem dzieci, które ktoś słusznie nazwał „Mszą św. infantylną”. Dostosowanie się do dziecka wcale nie oznacza zdziecinnienia. A ksiądz nie musi wychodzić do ołtarza w zielonym stroju smoka. Niestety, niektórzy tę dziecinną metodologię czasami przenoszą na „Msze dorosłe”, stawiając w centrum akcji liturgicznej siebie, a nie Chrystusa. Nie, nie jestem zwolennikiem powrotu do tzw. Mszy św. przedsoborowej, czyli odprawianej w formie nadzwyczajnej.
Ale, przyznaję, rozumiem motywy tych, którzy na takie Msze chodzą.
Wystarczy przyjrzeć się ruchom i gestom celebransa w obu formach.
W tej posoborowej jest, często nadużywana, duża dowolność.
W przedsoborowej liturgii gesty były szczegółowo opisane, nie było więc miejsca na dowolność, oryginalność czy kreatywność. Każdy odprawiał tak samo. Dzięki temu kapłan był w pewnym sensie przezroczysty, nie skupiał uwagi na sobie, nie pociągał niezwykłością. Ważne było, „co” robił, a nie to, „jak” robił. Dlatego na liturgii i na homilii postulowałbym jednak powściągliwość, a nie kreatywność.