KS. JÓZEF MAJKA

Olśnienia

Wydaje mi się, że to nieopanowanie w pisaniu jakoś komunistom wynagrodziłem, do czego przyczynił się tenże Bartusiak, bo przyszedł do mnie pewnego wieczoru i przedstawił mi sprawę, której też do dziś ostatecznie nie rozgryzłem.
Powiedział mi, że Niemcy zatrzymali dwóch ludzi, podejrzewając ich, że są partyzantami, choć na szczęście nie mieli przy sobie broni. Chodzi o to, ażeby jeszcze dziś pójść do ortskommandanta i zaświadczyć o nich, że to spokojni, przyzwoici ludzie.
– Przecież ja ich chyba nie znam – zdziwiłem się.
– Ani ja – odpowiedział. – Oni są z Wójtowej. Sprawa jest bardzo delikatna, wydaje się, że Niemiec już wziął łapówkę i gotów jest ich puścić, ale chce być kryty i potrzebne mu jest jakieś poręczenie, wystarczy mu PolKO.

Musi to być dziś, bo jutro musiałby już sprawę oddać w ręce Gestapo, a ci by się z nimi nie bawili.
Wydawało mi się, że coś tam zrozumiałem.
Jeżeli byli z Wójtowej, to są to na pewno komuniści, bo ta wieś miała taką opinię. Mówiło się zresztą potem, że wszyscy z Wójtowej „poszli rządzić do Gorlic”. Niemcowi było potrzebne nie tylko poręczenie za zatrzymanych, ale także pewność, że może zaufać łapówkarzom, bo miał nadzieję, że nie mieszałbym się w prowokację. Mógł się także jakoś tym poręczeniem zasłonić może nie tyle przed Gestapo, ile przed podkomendnymi. Bardziej się tego wszystkiego domyśliłem, niż dowiedziałem od Bartusiaka, który dodał mi tylko, że jedynym argumentem, który przemawia przeciw zatrzymanym, jest to, że mieli na nogach niemieckie wojskowe buty.
Nie było czasu na zastanawianie się. Poprosiłem Bartusiaka, żeby chwileczkę poczekał, chciałem zebrać myśli i bodaj przez chwilę się pomodlić.
Z tego, że nie kochałem komunistów, nie mogło wynikać, że nie powinienem zrobić wszystkiego, co możliwe, ażeby ich ratować w niebezpieczeństwie śmierci, choć było to niewątpliwie ryzykowne.
Nie miałem zbyt wiele czasu, bo zbliżała się godzina policyjna; było już dobrze ciemno.

Niemiec przyjął mnie uprzejmie i postawił jedynie dwa pytania: czy mogę za nich poręczyć i jak wytłumaczyć to, że mieli na nogach wojskowe buty. Na pierwsze odpowiedziałem krótko twierdząco, jak zresztą tego oczekiwał. Odpowiedź na drugie była dość ryzykowna, ale jedynie możliwa przez niego do przyjęcia. Powiedziałem mu, że dochodzą mnie relacje od ludzi, iż niektórzy żołnierze, zwłaszcza sojuszniczy, sprzedają różne części wojskowej garderoby, a więc prawdopodobnie i buty. Ludzie kupują, bo w obliczu zimy są po prostu do tego zmuszeni.
Uznał to wyjaśnienie, jak mi się zdaje, za wystarczające, bo mi podziękował i pożegnał, nie wdając się w dłuższą rozmowę. Dowiedziałem się potem od Bartusiaka, że zostali zwolnieni, ale żadnego z nich nigdy na oczy nie widziałem i nie wiem nawet, kto to był. Nie pytałem zresztą celowo, bo uważałem, że w takich sytuacjach najlepiej jest najmniej wiedzieć.
Był to jakiś kolejny ortskommandant, którego dotąd nie spotkałem, ale on musiał wiedzieć, kim jestem.
Nie spotkałem też dotąd żołnierzy niemieckich biorących łapówki. Za parę dni miałem się przekonać, że potrafił je także wymuszać.

Kościół w Bieczu, ok. 1939 r.

ZE ZBIORÓW NARODOWEGO ARCHIWUM CYFROWEGO

Po kilku dniach zjawił się on bowiem u mnie w domu zaraz po moim powrocie z biura i bez jakichkolwiek wstępów powiedział:
– Ich musste leider Frau Ropicka verhaften.
Pani Ropicka była właścicielką restauracji w rynku w bezpośrednim sąsiedztwie komendantury. Do Biecza przybyła niedawno, zdaje się ze wschodu, niewiele o niej w mieście wiedziano, nie była gorliwą parafianką, ale w kościele zjawiała się od czasu do czasu. Byłem tam po kolędzie, przyjęła mnie po chrześcijańsku, choć pozostała mi wątpliwość, czy są oni legalnym małżeństwem.
Dzieci nie mieli, to i okazji kontaktu z Kościołem mogli mieć mniej.

W następnym odcinku o próbie
wymuszenia łapówki przez okupantów