KS. JÓZEF MAJKA

Olśnienia

Każdy kontakt z wrogiem ukazywał inne jakby jego oblicze, ale stanowił także nowe doświadczenie. Pewnego dnia zjawił się w biurze nowy ortskommandant (zmieniali się bardzo często) w towarzystwie jakiejś pani w dość zaawansowanym wieku, wyglądającej mi na gruźliczkę.
– Heil Hitler – podniósł w hitlerowskim pozdrowieniu rękę w czarnej skórzanej rękawicy. Zabrzmiało mi to niemal jak prowokacja, ale odpowiedziałem spokojnie:
– Guten Tag.
– Bitte eine Milchkarte für diese Frau! – krzyknął prawie, wskazując na swoją towarzyszkę.
– Ärztliche Bescheinigung bitte – wyciągnąłem rękę w jej kierunku.

– Was heisst das? – rozsierdził się.
– Verordnung des Kreishauptmanns – odpowiedziałem zwięźle i jeszcze spokojniej, mając odrobinę satysfakcji, że mogę go bić ich własnymi przepisami.
– Was heisst das? – powtórzył już wyraźnie rozwścieczony, podnosząc jeszcze bardziej głos – Ich bin hier Kreishauptmann, ich bin hier alles, das ist Frontzone!
Czułem już dobrze, że się wpakowałem w niezgorszą kabałę, ale nie widziałem żadnego sposobu wycofania się; nie miałem zresztą na to ochoty. I nie wiem, jak mi się wymknęło to zdanie:
– Ich weiss, Herr Hauptmann, das Sie hier alles sind, aber geben Sie mir, erbitte, auf der Schrift, dass Sie diese Verordnung eingestellt haben. In der Frontzone muss auch Ordnung sein! – powiedziałem to z niewinną miną i zupełnym spokojem, dając do zrozumienia, że nie chodzi mi o szukanie zwady, lecz o ratowanie skóry. Miałem jednak cichą satysfakcję, że od Niemca, który jest aktualnie „pierwszym po Bogu”, domagam się poszanowania ładu.
Było to jakoś silniejsze ode mnie.
Jego reakcja była dla mnie zaskoczeniem, choć nie miał chyba innego wyjścia: – Ja, haben Sie Recht, in der Frontzone muss auch Ordnung sein! Sie werden eine ärztliche Bescheinigung haben.

Pani Halina nie znała, zdaje mi się, niemieckiego, ale widziała, co się święci, i na wszelki wypadek trzymała już w ręce kartę na mleko i pióro, gotowa do jej wypełnienia.
Dałem jej znak, ażeby to zrobiła:
– Da haben Sie also die Milchkarte – powiedziałem, podając ją zainteresowanej.
Dodałem jeszcze jakiś komplement o słowie oficerskim, ażeby sprawę załagodzić. Spotkało mnie jednak jeszcze jedno pozytywne zaskoczenie, bo nie ta pani, jak się spodziewałem, ale on sam, osobiście przyniósł i wręczył mi owo nieszczęsne zaświadczenie lekarskie i bez słowa opuścił biuro.
Przyszło mi na myśl, że nie należy myśleć źle o człowieku, który zadaje sobie trud, ażeby pośpieszyć innym z pomocą w potrzebie; a ta pani na pewno potrzebowała pomocy. Moja satysfakcja bardzo mi zbladła w kontekście takich myśli.
Musiałem sobie postawić okrutne pytanie: kto tu był kim?
Niektórzy wysiedleni z Jasła jakby się gdzieś gubili, rozpłynęli się zapewne po wsiach, albo odjechali do rodzin lub przyjaciół, ale jeszcze ciągle wielka ich liczba zgłaszała się do biura po różnego rodzaju pomoc oraz na posiłki do kuchni w szkole.

Kartka od bp. Karola Wojtyły do ks. Józefa Majki,
Kraków, listopad 1960 r.

ARCHIWUM OBSERWATORIUM SPOŁECZNEGO

Janowski jednak zasygnalizował mi kiedyś, że prowadzenie kuchni staje się coraz trudniejsze, bo skończyły się zebrane przez nas zapasy, a nie można niczego kupić, ponieważ ludzie uciekają od pieniędzy, które zapewne stracą wartość, jak tylko przyjdą Sowieci.
– Kupujemy u masarzy jakieś podroby, mamy jeszcze trochę cebuli, coraz trudniej jest z chlebem; nie wiem, jak długo jeszcze to potrwa, ale trudno będzie dalej ujechać – skarżył się. – Przy tych mrozach trudno myśleć o nowej zbiórce, bo nawet technicznie to jest niewykonalne.
Pozostała nam tylko modlitwa. Ruscy też na pewno nie przyjdą z darami.

Modliłem się oczywiście, ale położenie stawało się coraz bardziej beznadziejne. Nawet ruscy jakby zamilkli, bo przestali latać, a Niemcy, jak gdyby nigdy nic, zbierali kontyngenty i na rynku stały codziennie na mrozie sznury furmanek przywożących zboże z okolicznych wsi. Były wprawdzie pewne ślady, że była to cisza przed burzą, bo żołnierze niemieccy coraz częściej zaczęli się zjawiać z propozycją sprzedaży różnych przedmiotów wyraźnie wojskowego pochodzenia: koców, rękawic, bielizny itp.

Sam kupiłem trochę takich rzeczy z myślą o tym, że jest przecież zima i biedni mogą tego potrzebować. Gromadziłem to w najgłębszej plebanijnej piwnicy, wieszając u drzwi ciężką kłódkę. Nie mogłem przecież tego teraz, na oczach Niemców rozdawać ludziom, kiedy jednak przyszli Ruscy, już pierwszego dnia odbili kłódkę i wszystko pokradli.

W następnym odcinku dowiemy się o próbie uwolnienia
zakładników z rąk okupantów