KS. JÓZEF MAJKA

Olśnienia

Pewnego dnia nie uniknąłem jednakże osobistego kontaktu z samym ortskommandantem. Wróciłem bardzo zmęczony po całodziennej bieganinie i przekręciwszy kontakt, pobiegłem do okien, ażeby pospuszczać zaciemnienia.
Ledwie to zrobiłem, kiedy rozległo się ostre pukanie, drzwi się otwarły i stanął w nich niemiecki oficer z pistoletem w dłoni.
Sie haben nicht verdunkelt! – krzyknął – Sie müssen bestraft werden.
Byłem tak zmęczony i tak zaskoczony, że było mi wszystko jedno. Nie czułem żadnego lęku, chciałem mieć tylko spokój.
Mówiłem więc, co mi na myśl przychodziło, z całkowitą obojętnością i bez jakiejkolwiek emocji:
Ja, ich muss bestraft werden. Heisst das, dass Sie mich schon hier erschiessen wollen? – wskazałem na ciągle wymierzony we mnie pistolet.

Okazało się, że na odlew, ale strzeliłem całkiem celnie, bo schował natychmiast pistolet do kabury.
Ich scherze nicht – rzekł z jakąś jednak nutką humoru – Sie haben meine Verordnung übertreten. Sie müssen bezahlen 50 Zlotys Straf für Polnisches Hilfskomitee und bringen Sie persönnlich die Quittung zu meiner Büro.
Zrozumiałem wreszcie, o co mu chodzi, i postanowiłem się nie poddać.
Chciał po prostu, żeby mu złożyć wizytę i uznać w ten sposób w jakimś sensie jego władzę nad nami. Wydawało mi się, że nie mogę tego zrobić, choć wiedziałem, że w strefie frontowej komendant garnizonu jest w jakimś sensie pierwszy po Bogu.

Entschuldigen Sie – starałem się być uprzejmy – die Strafe werde ich natürlich bezahlen, Sie wissen aber, dass ich bin wirklich Polnisches Hilfskomitee und ich möchte Sie bitten, dass Sie mir glauben. Ich habe sonst keine Zeit mit der Quittung persönnlich zu laufen.
Ja, gut, gut, ich glaube Ihnen natürlich. Auf Wiedersehen.
Poszedł. Rzuciłem się, jak stałem, na tapczan, ażeby trochę odpocząć i przemyśleć całą sprawę. Uświadomiłem sobie całą perfidię sytuacji.

Ks. Józef Majka

ARCHIWUM OBSERWATORIUM SPOŁECZNEGO

Przecież oni dokonali zbrodni wysiedlenia ludności i planują zagładę Jasła, a ten przychodzi, wymusza na mnie te głupie 50 złotych na ich ratowanie i każe sobie jeszcze złożyć dziękczynną wizytę, traktując mnie jak potencjalnego złodzieja. Przecież musiałem się temu przeciwstawić.
Nie rozumiałem jeszcze wtedy, że była to dla mnie ważna próba: nie tylko próba strachu, ale zachowania przytomności umysłu oraz zachowania spokojnego, trzeźwego osądu sytuacji moralnej nawet w warunkach największej presji.
Chodzi o to, żeby widzieć jasno, iż inaczej postąpić nie można, że nie wolno dać się zeszmacić, że trzeba w takiej sytuacji zachować suwerenność myśli, ażeby partner uświadomił sobie, że gra jest skończona, żeby to podświadomie wyczuć i uznać za normalne.

Na razie się udało. Miałem się potem przekonać niejednokrotnie, że jest to nie najgorszy, a może nawet niezawodny sposób na życie, bo jeśli się w trudnej sytuacji sam najpierw wewnętrznie poddasz, no toś zginął. Nie czułem się jednak zwycięzcą, choć przyniosły mi te myśli pewną ulgę. Wstałem, dokończyłem brewiarz i jak każdego dnia położyłem się do snu.
Nie obchodziło mnie nawet to, że oni tam stale, miarowo chodzą pod oknem w odległości najwyżej dwóch metrów od mojej głowy.
Ale gra nie była jeszcze skończona i życie wniosło do niej prawie natychmiast swoje poprawki. Następnego dnia wczesnym popołudniem przybiegł ktoś z klasztoru do biura z prośbą o jakiś ratunek. Byli na plebanii i Ksiądz Proboszcz odesłał ich do mnie, bo mu rano opowiadałem o moim incydencie z ortskommandantem. Uznał na podstawie tej krótkiej relacji, że tylko ja mam do niego dostęp, a sprawa wymaga jego interwencji.
– Ale jaka to sprawa? – zapytałem roztrzęsionego trochę zakonnika.
– Bardzo trudna. Przywieziono do nas z Jasła wszystkich tamtejszych ojców franciszkanów, którzy początkowo nie chcieli opuścić klasztoru.

Dociśnięto ich tak ostro, że w tym pośpiechu zostawili w kościele Najświętszy Sakrament.
Trzeba, żeby ktoś tam pojechał, ale Niemcy zakazali cywilom wstępu do Jasła pod karą śmierci.
Czegoś takiego nie mogłem przewidzieć nawet w najbardziej koszmarnym śnie.
– Czy ksiądz coś zrobi, bo oni są bardzo zaniepokojeni? – nalegał braciszek, którego zresztą dobrze znałem.
W takiej sytuacji nie zdobyłem się nawet na żadne przekleństwo; nie umiałem zresztą jeszcze wtedy przeklinać. Po krótkim milczeniu wykrztusiłem:
– Proszę powiedzieć, że oczywiście zrobię wszystko, co będę mógł.
– A, to dobrze, bardzo się ucieszą – pobiegł uradowany, jakby to on już sprawę załatwił i będzie ich mógł uspokoić.
Zdenerwowało mnie to na chwilę dodatkowo, ale rozmiar problemu odsunął tę okoliczność na dalszy plan. Rano wpłaciłem te fatalne 50 złotych i miałem pewną satysfakcję, że nie muszę iść na komendę; okazało się, że muszę.
Co mnie tam spotka? Postanowiłem, że w każdym razie nie będę nic wspominał o kwicie. Na wszelki wypadek zostawiłem go u p. Haliny w biurze.

W kolejnym odcinku dowiemy się,
jak wyglądała wizyta
w komendzie garnizonu.