KS. JÓZEF MAJKA

Olśnienia

Zima była na karku i trzeba było jakoś rozwiązać sprawę opału, zwłaszcza dla tych, którzy mieszkali samodzielnie w pożydowskich mieszkaniach. Janowski pozostawił to mnie: – Jesteście – powiedział – w przyjaźni z nadleśniczym, nie powinno to sprawić księdzu trudności. Niech go ksiądz zaprosi na brydża.
Co było robić? Ludzie urządzali kiedyś bale na cele dobroczynne, to i ja chyba za jednego brydża nie zostanę potępiony. Miałem za piecem na kiju kilka pęt podeschniętej kiełbasy, spory zapas cebuli i trochę innego jedzenia, a wódki nigdy u mnie nie brakowało, bo Bartusiaki mieli wymianę jajek za wódkę i cukier, a zatem od czasu do czasu coś tam mi podrzucili, choć wiedzieli, że ja tego do ust nie biorę.

Stara apteka w Bieczu. Dziś muzeum

HENRYK PRZONDZIONO/FOTO GOŚĆ

Nie wiedziałem tylko, kto to miał wszystko przyrządzić, ale powiedziano mi w aptece, że sam Czesiu robi to wspaniale i bardziej lubi smażenie kiełbasy niż grę w brydża. Założyliśmy więc Czesiowi duży fartuch, postawiliśmy go przy kuchni, daliśmy mu asystentkę do pomocy, sami z Maciejem i resztą towarzystwa zasiedliśmy przy stoliku. Czesiu spisał się świetnie jako kucharz, nie gorzej jako partner i kiedy mieliśmy się już rozejść, przedstawiłem mu naszą sprawę.

– Nie ma żadnego problemu – odpowiedział – mam w pobliskich lasach kilkadziesiąt, a może nawet ponad sto kubików. Przyniosę ci jutro do biura opieczętowane asygnaty i powiem moim gajowym, żeby honorowali twój podpis. Zainteresowani będą jednak musieli sami wywieźć to drzewo z lasu. Dam ci wykaz sągów z zaznaczeniem, gdzie tego mają szukać. Najlepiej im doradzić, żeby najpierw sobie to zobaczyli, zapamiętali numer, a wtedy ty im wystawisz asygnatę. Niektóre sągi mogą być w miejscach trudno dostępnych.
Tak więc Czesiu otwarł przed nami swoje lasy. Teoretycznie były to lasy samorządowe, władza zresztą już prawie leżała na ulicy, bo wiadomo było, że lada dzień wkroczą „ruskie”. Nie znaczy to jednak, że ta niemiecka władza nie trzymała nas nadal pod kontrolą. Kilkadziesiąt metrów w kierunku rynku przy tej samej ulicy, po tej samej stronie była niemiecka „Ortskommandantur”, czyli wojskowa komenda garnizonu, a prawie każdego dnia zjawiał się w naszym biurze żołnierz z karabinem, w hełmie i zawieszonym na piersi półksiężycem z napisem „Feldpolizei”. Wchodził bez słowa, stał jakiś czas w kącie, obserwował wszystko i wszystkich, po czym również bez słowa wychodził. Nie zwracaliśmy na niego uwagi, traktując go jak powietrze. Nie mógłbym jednak powiedzieć, że ta jego obecność mnie nie irytowała, zwłaszcza że kręcili się oni stale po naszej ulicy, a od zachodu słońca do brzasku dnia patrolowali ją bez przerwy, co uniemożliwiało nam wychylenie się z domu.
Zdarzyło się przed dwoma tygodniami, że zaproszeni z Maciejem na kolację do apteki mieliśmy kłopot z powrotem do domu, choć było to dosłownie ze trzydzieści kroków, bo dwóch z nich maszerowało systematycznie między klasztorem a rynkiem i z powrotem.

Postawiliśmy na tę ich systematykę i poszliśmy kilkadziesiąt metrów za nimi, wstawiając nasze kroki w odgłosy ich podkutych butów i żywiąc w duszy głęboką nadzieję, że się nie odwrócą, dopóki nie osiągną rynku. Udało się, ale mieliśmy duszę na ramieniu.
Bardziej chyba nieprzyjemny był drugi z nimi incydent.
Pewnego wieczoru ktoś zaczął walić do drzwi naszego domu.
Zanim wybiegłem na korytarz, już zaczęła otwierać drzwi teściowa Janowskiego, który mieszkał po drugiej stronie domu, to znaczy od podwórza. Kiedy je uchyliła, najpierw pojawiły się w nich dwie lufy pistoletów maszynowych, potem dwa hełmy, wreszcie owe śmieszne półksiężyce z napisem „Feldpolizei”. Staruszka krzyknęła przerażona, a jeden z nich, nie zważając na to, skierował lufę w moje piersi:
– Sie wohnen dort bei der Strasse? – ryknął.
– Ja – rzekłem niby to spokojnie, ale nogi się pode mną zachwiały.
– Dort ist schlecht verdunkelt. Oben – powiedział już tonem informacyjnym.
– Gleich werde ich verbessern – rzuciłem się do okna, ażeby jak najszybciej uchylić się z linii strzału.
Nie było to potrzebne, bo staruszka już najspokojniej tarasowała za nimi drzwi. Przyczyną całej awantury było to, że odpadła jedna pineska dociskająca papier do ramy okiennej. Nie ma to jak niemiecka dokładność i solidność.
W jednym wypadku działała na naszą korzyść, w drugim napędziła mi trochę strachu. Wolałem jednak trzymać się z dala od niemieckiej policji polowej i od Niemców w ogóle.

W kolejnym odcinku dowiemy się o spotkaniu
z komendantem niemieckiego garnizonu