KS. JÓZEF MAJKA

Olśnienia

Następnego dnia Strzeszyn i Kwiatonowice przysłały furmanki i po śniadaniu pojechaliśmy z Maciejem do tych wsi. Mnie przypadł Strzeszyn.
Było to coś zupełnie innego niż kolęda, bo w zasadzie nie odwiedzaliśmy domów, lecz przechodziliśmy przez wieś, a ludzie wynosili, co tam kto mógł: ziemniaki, zboże, jarzyny, cebulę, chleb, masło, sery i inne artykuły żywnościowe, i składali na furmanki, których przygotowano kilka.
Nie zbieraliśmy odzieży ani obuwia, bo zakładaliśmy, że w zasadzie ludzie wysiedleni byli ubrani i zabrali ze sobą także odzież zapasową, a ludzie ze wsi po czterech latach wojny sami odczuwali tu niemałe braki.

Strzeszyn to wieś bardzo rozległa i zabrało mi to cały dzień. Znaleźli się też tacy życzliwi ludzie, którzy pomyśleli o tym, ażebym nie chodził po wsi głodny i zmarznięty do kości. Ale i Maciej wrócił z Kwiatonowic nie wcześniej ode mnie, bo choć wieś nieco mniejsza, ale za to bardzo odległa. W ten sposób kuchnia dla wysiedlonych w budynku szkolnym mogła wydawać posiłki wszystkim, którzy się zgłaszali. Potem dla ewidencji i porządku biuro zaczęło wydawać kartki.
Janowski z Brożyną postarali się o to, ażeby w poniedziałek od rana biuro było otwarte.

Kiedy tam poszedłem po Mszy św. we wtorek, jakiś nieznany mi osobiście człowiek (jak się potem przekonałem, jeden z wysiedlonych) przybijał na otwartych drzwiach niewielką białą tabliczkę z czerwonym napisem: „PolKO w Bieczu”. Wewnątrz zastałem ich obydwu oraz p. Halinę Rogowską, która już pisała na maszynie jakieś pismo. Zauważyłem też, że na zamienionej na biurko ladzie sklepowej ustawiono jakieś pudła i przygotowano stosy jakichś, pasujących jak ulał do tych pudeł tekturowych, kart.
Zrozumiałem, że będzie się zakładało kartotekę.

Ks. Józef Majka z dziećmi, które po raz pierwszy przystąpiły do Komunii św.

ARCHIWUM OBSERWATORIUM SPOŁECZNEGO

– No, czekaliśmy właśnie na księdza – powitał mnie Janowski. – To jest księdza biuro, a to nasza Pani Sekretarka – przedstawił mi p. Rogowską.
– W tej chwili przygotowujemy zaświadczenia-legitymacje dla naszego dalszego personelu. Liczymy na to, że te zaświadczenia będą uznawane za dowód zatrudnienia i będą chroniły naszych pracowników w razie łapanki do budowy okopów. Pan Mecenas uważa, że zapewni nam to dużą liczbę chętnych gotowych nam pomagać honorowo, jedynie za to zaświadczenie.

Pomyślałem sobie, że może nas to też zapędzić do kryminału albo postawić pod ścianą, ale spodobała mi się ta odwaga, bo wydało mi się, że tylko w ten sposób możemy coś dobrego zrobić.
Wciąż jeszcze nie miałem pojęcia, jak daleko mnie to zaprowadzi, ale był to właśnie moment, w którym znowu coś się we mnie otwarło. Usiadłem na wskazanym mi przez Sędziego krześle i tak się zaczęło moje paromiesięczne sekretarzowanie od narady nad koncepcją sekretariatu, jego zadaniami i sposobami jego działania. Trzeba było niewątpliwie zaprowadzić jakiś ład w to, co mieliśmy robić, i jakoś to działanie ewidencjonować.
A więc kartoteki, kartki, zaświadczenia, pokwitowania itd. Pani Rogowska miała w tym względzie duże doświadczenie i mogłem się wiele od niej nauczyć; pracowała chętnie, szybko i bez humorów, wnosiła do tej pracy optymizm i jakąś formę entuzjazmu.
Szczególna przyfrontowa sytuacja, świadomość, że każda sprawa ma w jakimś sensie doraźny

charakter, bo wiadomo było, że front może w każdej chwili ruszyć i wszystko się zmieni, sprawiały, że nie tylko akceptowano nasze wysiłki, ale wszyscy śpieszyli nam z pomocą.
Ludzie byli po prostu ofiarni nie tylko dlatego, że dawaliśmy zaświadczenia (daliśmy ich w sumie niecałą setkę), ale chcieli po prostu pomóc.
Nie brakowało nam pieniędzy, choć nigdy nie wiedziałem, jak Brożyna je zdobywał. Może właśnie dlatego, że front mógł za chwilę ruszyć, ludzie nie przywiązywali się do „młynarek”; dobroczynność stała się na dobrą sprawę ich najlepszą lokatą. Administracja miejska bardzo szybko uznała nasze istnienie i zdecydowała się korzystać z naszej pomocy, bo mieliśmy lepszą ewidencję przesiedlonych (oni nie mieli jej zdaje się wcale). Przekazali nam więc karty na chleb, na mleko dla dzieci i chorych itd. Nigdy nie rozmawiałem z zatwierdzonym przez Niemców burmistrzem, choć faktycznie przejąłem sporą część jego władzy.

W kolejnym numerze o tym, jak organizowano
aprowizację na zimowe miesiące