JOLANTA KRYSOWATA

Wińsko

List do mojego proboszcza

Proboszcz na końcu świata

To była najdalsza podróż w moim życiu. Korea Południowa. 10 godzin lotu z Warszawy do Seulu. Wszystkiego się tam mogłam spodziewać, ale nie tego, że spotkam kolejnego „mojego proboszcza”. Powód podróży był dość niezwykły.
Po 11 latach od powstania filmu dokumentalnego pt. Kim Ki Dok, po 16 od dnia, kiedy Patrick Yoka trafił na dziwny grób Azjatki na cmentarzu Osobowickim we Wrocławiu, po 14 latach od największych nagród, jakie pozbierałam za audycje radiowe na temat koreańskich sierot przebywających w Płakowicach – Lwówku Śląskim, po 4 od wydania książki pt. Skrzydło Anioła na ten temat, ambasada RP w Seulu zaprosiła nas oboje na tydzień pokazów i dyskusji, spotkań ze światem akademickim Korei Południowej, właśnie na ten temat. Oczy, z natury skośne i niewielkie, otwierały im się szeroko, gdy zobaczyli i usłyszeli własną historię, której nie znali. – To wy z Europy przywieźliście nam naszą historię? To dla nas wstyd i nauczka. Teraz my się musimy za to zabrać – pointowali spotkania.
Polonia w Seulu i miastach satelitarnych to zaledwie 350 osób. Ale jakich! Ludzie na specjalistycznych kontraktach, profesorowie zatrudnieni na uniwersytetach, studenci.
Pracownicy naszej ambasady to złoto nie ludzie.
Języki, doświadczenie, profesjonalizm, wrażliwość, znajomość świata i ludzi. Któregoś wieczoru zapytali mnie: – Mamy takie prywatne rekolekcje u ojców pallotynów, z Polski. Pojedziesz?
To było oczywiste. Na krańcu Seulu, w kamienicy (jeśli takiego określenia można użyć) jadalnia i kaplica. Prawdziwy chleb z prawdziwym masłem (w Korei nie do zdobycia) i rozmowy. Potem rozważania, spowiedź, msza święta. Przed świtem, kto chce zostać, dostaje karimatę i szczoteczkę do zębów. Kto nie, wraca do domu (hotelu). Ojciec Paweł. Kolejny „mój proboszcz” na końcu świata.
Jak dobrze.