KS. JÓZEF MAJKA

Olśnienia

Nie zakończyła się ona jednak jeszcze dla mnie, bo kiedy następnego dnia spotkałem ową panią na ulicy, zasypała mnie pytaniami: – A skąd to ksiądz wie, że ja mam sześćdziesiąt lat? A czy mógłby mi ksiądz powiedzieć, na co to ja jestem chora?
Wziąłem to w pierwszej chwili za dobry żart, ale wnet się połapałem, że czuje się ona rzeczywiście dotknięta, choć może nie śmiertelnie obrażona.
Wściekłem się jednak i powiedziałem z niewinną miną: – Bardzo Panią przepraszam, okazałem się kłamcą. Pani jest młodziutka i zdrowiutka i jeśli sobie Pani tego życzy, to będę się starał naprawić mój błąd, pójdę do Niemców i wyrobię Pani miejsce przy budowie okopów pod ruskimi bombami.

Nie wściekłbym się może tak bardzo, gdyby nie to, że kilka dni wcześniej na usilną prośbę żony jednego z lekarzy udało mi się, nie bez trudu, wyratować „od okopów” jej osiemnastoletnią córkę, a tego samego dnia po południu niemiecki kleryk – żołnierz z kompanii sanitarnej – powiedział mi, że nic by zapewne tej dziewczynie nie groziło, gdyby każdego dnia nie kręciła się wśród żołnierzy w poszukiwaniu przygód. Znaczyło to, że „zrobiono ze mnie balona”, byłem więc ostrzeżony i uwrażliwiony.

Rozmówczyni pojęła wreszcie sytuację, zaczęła mi dziękować i rozeszliśmy się bardzo przyjaźnie. Myślę, że zaatakowała mnie tylko dlatego, iż zwyczajne podziękowanie wydawało jej się zbyt banalne. Niepotrzebnie się więc wściekłem, ale też za mało miałem doświadczenia, ażeby tak od razu zrozumieć kobietę. Okazało się, że po dwóch latach duszpasterzowania i codziennego siedzenia w konfesjonale moja znajomość ludzi, ich spraw, potrzeb i sposobów reagowania w różnych trudnych i skomplikowanych sytuacjach życiowych była znikoma.

List ks. Majki do leśniczego z prośbą
o drewno na opał, 1942 r.

ARCHIWUM OBSERWATORIUM SPOŁECZNEGO

Najbliższe dni miały jednak przynieść takie zagęszczenie tych niezwykłych sytuacji i zwielokrotnienie spotkań z ludźmi potrzebującymi wielorakiej pomocy, że stwarzało to okazję do uzupełnienia owych braków.
Po lwowiakach zaczęli się w Bieczu pojawiać coraz to liczniej jaślanie, bo front zatrzymał się na Wisłoce i rozeszły się wiadomości, że Jasło ma być nie tylko wysiedlone, ale nawet zniszczone, choć jeszcze nie było wiadomo, że mają tego dokonać sami Niemcy.
Pojawiali się nowi ludzie, zawieraliśmy nowe znajomości, zawiązały się nowe przyjaźnie. Wśród moich nowych przyjaciół znaleźli się inż. Wołkowicz, nadleśniczy i pp. Waksmundzcy, rodzina adwokacka. Ci ostatni zamieszkali w naszym domu, to znaczy zostali, jak ja, przyjęci serdecznie przez pp. Bartusiaków.

Spotykaliśmy się często, niemal codziennie przy różnych okazjach i w towarzystwie innych jeszcze osób rozmawiając o wydarzeniach dnia, komunikując sobie wzajemnie wiadomości, komentując je i dzieląc się radościami i troskami. Nawet w czasie wojny i w sytuacji przyfrontowej nie brak obok wydarzeń i wieści tragicznych także sytuacji radosnych, a nawet komicznych.
Pewnego dnia po długotrwałym nalocie „kukuruźników”, przed którymi, jak zawsze, chowaliśmy się po kątach, mecenas zapukał do mnie i w nieoczekiwanie pogodnym nastroju zawołał: – Niech no ksiądz wyjrzy przez okno; wojny nie ma i chyba jesteśmy w Afryce.
Wydało mi się, że gada bez sensu, ale podszedłem do okna, otwierając je na ulicę. Od strony apteki ku rynkowi szła grupka roześmianych ludzi, czarnych niczym Murzyni.
– A cóż to za maskarada? – zawołałem, kiedy się zbliżyli do okna i wreszcie ich rozpoznałem.
Zaczęli się jeszcze bardziej śmiać, pokazując wzajemnie na siebie, jakby dopiero teraz zauważyli czerń swoich twarzy.

Byli to wszyscy mieszkańcy apteki, z wyjątkiem oczywiście samej Pani Fuskowej, a więc magister, laborant magistra, Pani Grosowa, jej córka Danusia no i Halina.
Okazało się, że na początku nalotu zeszli do piwnicy, a ponieważ zagrożenie się przedłużało, skracali sobie czas z pomocą jakiejś nalewki, których wszak w aptece nigdy nie brakowało. Otóż jeden z rzucanych przez samoloty granatów wpadł akurat do komina i wyrzucił całą jego zawartość na twarze biesiadujących.
Mój okrzyk przerwał tę ich defiladę.
Wrócili szybko do domu, ażeby się wyszorować.
Z każdym jednak dniem sytuacja stawała się coraz trudniejsza. Front zalegał na Wisłoce, zbliżała się zima, życie w terenie nasyconym wojskiem i uciekinierami stawało się coraz trudniejsze.
Dochodziły coraz to wyraźniejsze wieści, że los Jasła jest przesądzony, że trwają przygotowania do jego spalenia i wysadzenia w powietrze większości domów. Gentz uważał, że nie może zostawić ruskim tego, co sam odbudował i upiększył.

W następnym numerze o powstaniu
Polskiego Komitetu Opiekuńczego
dla pomocy mieszkańcom Jasła