KS. JÓZEF MAJKA

Olśnienia

W pewną niedzielę szedłem do kościoła na sumę, którą miałem odprawiać, i dopiero kiedy zbliżyłem się do bramy, zauważyłem, że kościół otaczają Niemcy z karabinami maszynowymi, które zostały skierowane na wyjścia z kościoła. Ksiądz Proboszcz kończył właśnie kazanie, wszedłem więc dość pośpiesznie do kościoła przez nikogo niezatrzymywany. Włożyłem szaty liturgiczne i kiedy kaznodzieja skończył, wyszedłem, jak zwykle, do ołtarza, o niczym mu nie mówiąc. W kościele była niewielka garstka ludzi, przeważnie starszych kobiet i niewiele dzieci, bo te przychodziły zwykle na wcześniejsze nabożeństwa.

Ksiądz Proboszcz siadł po kazaniu na chwilę do konfesjonału, po czym wyszedł i zostałem sam przy ołtarzu.
Maciej odprawił prymarię i odszedł już na swoją kwaterę poza miastem.
Kiedy skończyłem sumę, powiedziałem jeszcze przed odejściem od ołtarza, ażeby obecni nie wychodzili z kościoła, bo jest otoczony przez wojsko i będę się starał wyjaśnić, o co chodzi.
Do zakrystii przybiegł Roman Kaleta, pytając, co ma robić. Powiedziałem mu, że zna lepiej ode mnie wszystkie zakamarki kościoła i trzeba tam pochować co młodszych ludzi, jeżeli tacy są w kościele. Pobiegł, a ja powoli wyszedłem z kościoła, dając jeszcze po drodze znak ludziom, ażeby na razie pozostali.
Przy wyjściu czekał na mnie oficer z pistoletem maszynowym, zatrzymał mnie i powiedział, że jestem osobiście odpowiedzialny za to, ażeby wszyscy ludzie natychmiast wyszli z kościoła.
Zawróciłem do kościoła, powtórzyłem ludziom, co mi powiedział Niemiec, i zaproponowałem, ażeby osoby starsze wyszły gromadnie, bo im i tak nie grozi łapanka, a może to pozwoli uniknąć wejścia żołnierzy do świątyni. Wyszło kilkadziesiąt starszych kobiet i kilkanaścioro dzieci. W tym czasie Roman z braćmi rozprowadzali młodszych po strychach i zakamarkach. Spora grupa staruszek tkwiła twardo w ławkach naprzeciw ambony.

Podszedłem do nich i próbowałem wyjaśniać, że mogą wyjść, bo im na pewno nic nie grozi.
– To ksiądz chce nas z kościoła wyrzucać? – odburknęła jedna z nich.
Cóż, musiałem ją przeprosić, nie próbowałem jej nawet tłumaczyć, że idzie o bezpieczeństwo innych. Zaczekałem jeszcze chwilę, dopóki Roman nie upchnął wszystkich swoich, gdzie tam mógł, i wyszedłem.
– Ist das alles? – dostawił się do mnie natychmiast ten z pistoletem. Robił wrażenie bardziej zawiedzionego niż wściekłego.
Próbowałem mu tłumaczyć, że ludzie wiedzą o łapankach i boją się przychodzić do kościoła.
– Können Sie mich versichern, dass niemand ist schon da? – zaczął mnie dociskać.
Postanowiłem zagrać „va banque”.
– Sie können das selbst sehen. Legen Sie, bitte, die Waffe ab, und kommen Sie mit.
Sam się na chwilę przestraszyłem tego, co powiedziałem, bo mógł to odczytać jako zachętę do zrewidowania kościoła. Wyglądało jednak na to, że nie miał zezwolenia na wkraczanie do kościoła. Zareagował dość dziwnie, głupio nawet:
– Ja, ohne Waffe!
– Sie befürchten? – dźgnąłem go, co miało go upewnić, że mówię najświętszą prawdę, ale wtedy właśnie on odkrył karty:
– Ich möchte das vermeiden.

Wnętrze kolegiaty pw. Bożego Ciała w Bieczu, widok współczesny

HENRYK PRZONDZIONO/FOTO GOŚĆ

A więc wolno mu było łapać tylko poza kościołem, a mnie chciał użyć jako nagonki; przestałem żałować posądzenia go o tchórzostwo i tej całej gry, bo to przecież on ją zaczął. Nie była ona jednak jeszcze zakończona, bo wszystkich, którzy wyszli z kościoła, żołnierze zatrzymali przy bramie w ogrodzeniu cmentarza i mój rozmówca zaczął sprawdzać ich kenkarty, zapewne w nadziei, że jednak kogoś zakwalifikuje do wywózki.

Wtedy dopiero zauważyłem, że przy bramie stoi ciężarówka, którą złapani mieli odjechać. Poszedłem za nim, starając się mu tłumaczyć, że są to ludzie starzy i chorzy, albo dzieci. Te ostatnie zostały zresztą zaraz zwolnione.
Po sprawdzeniu kilkunastu kenkart zauważyłem, że Niemiec zaczyna tracić nadzieję, czy będzie mógł kogoś zabrać, rozglądnął się po reszcie zebranych i wskazał na pewną, znaną mi osobiście, panią siwiuteńką, ale wyróżniającą się spośród innych wzrostem i dobrym, zdrowym wyglądem. Nie żądając od niej kenkarty, kazał jej przejść na drugą stronę, to znaczy na miejsce dla zakwalifikowanych do okopów. Uznałem, że sytuacja jest niebezpieczna i niemal spontanicznie krzyknąłem:
– Um Gottes willen, was machen Sie, mein Herr, diese Frau ist sechzig Jahre alt und krank, ich kenne Sie persönlich!
– Ja, gut, alles los! Alle sind frei.
Wsiedli jak niepyszni do samochodu i odjechali dość pośpiesznie, bo wzdłuż okalającego kościół muru ustawiała się wzrastająca w liczbę „galorka” mieszkających na plebanii żołnierzy Luftwaffe, którzy zaczęli pokpiwać z niefortunnych łapaczy. Tak więc akcja zakończyła się na szczęście klęską.

W następnym numerze
o konsekwencjach ratowania
siwiuteńkiej pani