BUDOWANIE KOŚCIOŁA DOMOWEGO

Konsekrowane szczęściary!

Pewnego listopadowego dnia 2016 r. nawiedziłem klasztor Sióstr Maryi Niepokalanej
przy ul. kard. Bolesława Kominka we Wrocławiu. Pełniąca wtedy dyżur furtianki
siostra Jarosława pokazała mi zdjęcie swojej rodziny: mama, tato i…
siedemnaścioro dzieci – 6 dziewczyn i 11 chłopaków!

Z siostrami: Jarosławą i Miriam rozmawiał

KS. ALEKSANDER RADECKI

Wrocław

Cztery siostry zakonne z rodzicami Martą i Janem na zdjęciu wykonanym w lipcu 1980 r.
Siostry ze Zgromadzenia Sióstr Maryi Niepokalanej: Konsolata, Jarosława, Agnieszka i Miriam

ZDJĘCIA Z ARCHIWUM RODZINNEGO

Gdy już nieco doszedłem do siebie po doznanym szoku duchowym, popatrzyłem na zdjęcie drugie, które również doprowadziło mnie do najgłębszego zdumienia: cztery rodzone siostry z tejże rodziny w jednakowych habitach zakonnych z rodzicami!
„Ojcowski dom to istny raj, dar Ojca Niebieskiego…”
Opowiada siostra Jarosława: Nasza mama, jedyna córeczka swoich rodziców, miała 8 braci. Ojciec ich młodo umarł, Mama urodziła się w Suchej na Kaszubach. Gdy nasi rodzice Marta i Jan się pobierali, mama miała 20, tato 22 lata. Dziś młodzi latami się namyślają, próbują, cudują… a potem i tak guzik z tego wychodzi. Rodzice prowadzili spore gospodarstwo.
Przed ślubem żadne z nas, dzieci, nie było urodzone. I tak, jak Pan Bóg dał, tak rodzice rodzili – „co rok, to prorok”: Anna, Urszula, Jan, Stefania, Helena, Antoni, Jadwiga, Józef, Leon, Kazimierz i Zofia (bliźnięta), Bronisław, Stanisław, Zygmunt, Franciszek, Bolesław i Władysław. Między pierworodną Anną a najmłodszym z rodzeństwa Władysławem jest 21 lat różnicy. Mama dożyła 78, tato 90 lat.
Gdy po wojnie przyszliśmy na Ziemie Odzyskane, na Kaszuby, blisko granicy, było nas już ośmioro. Przybyliśmy do wsi Mydlity koło Bytowa, parafia Rokity.
Bardzo lubiłyśmy nasz dom. Było nam wesoło, chociaż warunki bytowe nie były łatwe: trwała jeszcze wojna, gdy się urodziłam, było już wtedy pięcioro dzieci na świecie. Z opowiadań mamy wiem, że dom, w którym mieszkaliśmy, był stary, kryty słomą, a mury z gliny; te domy już się rozsypały.
Początkowo wyśmiewano się z nas, że z takiej licznej rodziny pochodzimy.
A ja im mówiłam, że sumienie ich dręczy, bo oni wymordowali swoje potomstwo.
Ludzie nie wstydzą się mordować dzieci, a wstydzą się, gdy tych dzieci jest dużo…
Szkoła życia
Telewizorów i komórek wtedy nie było. Rodzice bardzo się nami interesowali; na wywiadówki do szkoły chodził tato, bo mama miała dość pracy w domu. Zarabialiśmy przy sadzeniu lasu. Gdy coś zarobiliśmy, tych pieniędzy rodzice nam już nie brali; dlatego każdy szedł do pracy, by mieć coś na swoim koncie. Co mama i tata powiedzieli, to było święte.
Nas tylko rodzice wychowywali, do roboty gonili. Nie było tak, że: „ja nie pójdę, nie zrobię”. Chętnie szłam do pracy tam, gdzie byłam potrzebna.
Jako siedmioletnia dziewczynka musiałam już pieluszki prać, gdy urodziły się bliźniaki, najmłodsza siostra i kolejny brat – a to nie było tak, jak dzisiaj, że wystarczy rzeczy do automatu wrzucić: wszystko trzeba było robić w rękach!
I najwięcej to ja przy tych bliźniakach siedziałam i musiałam się z nimi bawić… Inni nie dali się w to zajęcie „wrobić”.
Wtedy nie mogłam jeszcze nic ciężkiego robić, ale pieluchy mogłam prać!
Zanim poszliśmy na lekcje, trzeba było świnie pokarmić, krowy wydoić, śniadanie zrobić, wszystko posprzątać – o wpół do ósmej wszyscy szli do szkoły na jedną godzinę, jak to dawniej było.
Ileż umiejętności zdobywaliśmy w domu! Wiosną przebieranie ziemniaków w kopcu, przykrywanie mchem, gdy słomy nie było. Nasz tato dobrze gospodarzył. Mieliśmy 6 krów. Gdy miałam 12 lat, umiałam upiec chleb!
Brat palił drewno, ja ugniatałam ciasto na chleb. Gdy rodzice wrócili z pracy, chleb był upieczony.
Pewnego roku w Zielone Świątki przyszła ogromna burza i wlała się nam woda do piwnicy. Tam był ułożony chleb. Poustawiałam małe dzieci na schodach i przez nie podawałam chleby, aby się nie zamoczyły. Tylko jeden bochenek nam się utopił – już nie dałam rady go uratować, bo wody było zbyt wiele. A piekliśmy naraz 30 bochenków chleba! To był zapas na dwa tygodnie. Był pieczony na ugotowanych ziemniakach zmieszanych z mąką. Taki chleb nie pleśniał, był długo świeży.
Był sporządzany na drożdżach, nie na kwasie… To był nasz wypróbowany sposób pieczenia chleba. Mieliśmy na wszystko czas!

Kościół domowy
Wiele zależy od wychowania. Kto się dziś w domu modli? Gdy przyszedł Wielki Post „Gorzkie żale” były wyśpiewane codziennie. Śpiewy adwentowe także były wyśpiewane. Choinka była – śpiewaliśmy kolędy; nas było dużo, więc było słychać nasz śpiew.
Do kościoła mieliśmy z domu 5 km. Ale chodziliśmy, także na naukę śpiewu – pieszo, bo nie było autobusu. Nigdy nie spóźniliśmy się! We wsi mówili: „Wilmy już idą, najwyższy czas wyruszać w drogę”. Mogli według nas regulować zegarki… Chodziliśmy na majówkę, na różaniec. Połowa szła, połowa zostawała w domu, żeby krowy napaść, świnie pokarmić, kolację przygotować. A na drugi dzień była zmiana.
Mieliśmy w domu dość wysoką figurkę Matki Bożej i tam było miejsce naszej modlitwy. Kto z nas mógł, w październiku szedł na nabożeństwo różańcowe do kościoła, a kto nie mógł, modlił się w domu. Modlitwom przewodniczyli na zmianę mama, tata i te dzieci, które już umiały.
Gdy pierwsza z nas Anna (w zakonie Konsolata) zdecydowała się pójść do klasztoru, dla rodziców nie było to zaskoczeniem. A my, które poszłyśmy za nią – ja, Helena (w zakonie Jarosława), Jadwiga (w zakonie Agnieszka) i Zofia (w zakonie Miriam), nie miałyśmy już problemów, bo miałyśmy przetarty szlak. Szukałyśmy tylko klasztoru związanego z Matką Bożą.

Pamiątkowe zdjęcie rodzinne wykonane prawdopodobnie w maju 1954 r. z okazji Pierwszej Komunii
Świętej jednego z synów – rodzice z dziećmi w towarzystwie księdza

Rady Złotej Jubilatki
Dostojną Jubilatkę Siostrę Jarosławę zapytałem jeszcze o to, jakie słowa wybrała na swój obrazek upamiętniający 50-lecie ślubów zakonnych?
Słowa Psalmu 56, 5: „Bogu ufam, nie będę się lękał; cóż może uczynić mi człowiek?”. A co dla Siostry jest teraz źródłem radości? – „Że jeszcze żyję i mogę pracować”.
Siostrze Miriam, która jako czwarta, najmłodsza córka państwa Wilmów wstąpiła do Zgromadzenia Sióstr Maryi Niepokalanej we Wrocławiu i zgodziła się opowiedzieć o swojej drodze powołania, zadałem takie oto pytanie: Co podpowie Siostra tym dziewczynom, które się wahają, czy wstąpić do klasztoru?
Żeby spróbowały. Ja też się wahałam rok, ale gdy zdecydowałam na całego, powiedziałam sobie: „Choćby drzewo na mnie rąbali – ja wytrwam”.
I jestem naprawdę zadowolona! Jasne, że w klasztorze nie ma samych miodów – i w małżeństwie również ich nie ma.
Ale jeśli ma powołanie – kandydatka wytrzyma. Właśnie dlatego powinna spróbować. Przecież gdy przyjedzie do klasztoru, to nie od razu będzie zakonnicą.
Właściwie ma 8 lat czasu do zastanowienia: rok kandydatury, dwa lata nowicjatu – w tym czasie może swobodnie wyjść. Potem śluby złoży, ale tylko na rok, a następnie dwukrotnie na dwa lata. I znów: jeśli po tym okresie nie czuje, że to jest jej miejsce – może wyjść. Każda dziewczyna mogłaby wejść do wspólnoty i spróbować.
Tylko trzeba się modlić! Nawet jeśli nie miałaby powołania, może je sobie wymodlić. Zależy też od samej kandydatki, czy się stara: czy przyszła, aby sobie wygodnie życie ułożyć, czy naprawdę chce być zakonnicą, oblubienicą Chrystusa.
Nie żałuję swojej decyzji!
„Gdybym drugi raz się urodziła – dodała na zakończenie rozmowy Siostra Miriam – wstąpiłabym znów do tego samego Zgromadzenia. Tylko nie czekałabym aż do ukończenia 20. roku swojego życia”.
Oto prawdziwe Szczęściary…