JOLANTA KRYSOWATA

Wińsko

List do mojego proboszcza

Po kolędzie

Odwiedziny duszpasterskie, czyli ksiądz chodzi po kolędzie. Temat anegdot, plotek, złośliwości i przechwałek. O kopertach, białych obrusach, wyłączonym telewizorze, krucyfiksach i świecznikach odkurzanych raz do roku.
W mniejszych parafiach księża skończyli tzw. kolędę w połowie stycznia, w większych jeszcze chodzą i karnawału im zabraknie.
Od drzwi do drzwi, od domu do domu. W moim wiejskim środowisku poznać po psach, że ksiądz chodzi. Burki jakby wymierały na kilka godzin.
Pochowane w łazienkach, pozamykane w garażach, poprzypinane do bud. Nawet na kominiarza i dzielnicowego nie reagują tak żywo, jak na księdza. Facet w sukience, i to do ziemi, to jest coś, co warto poszarpać. Zwłaszcza że pojawia się raz do roku, trudno się więc zwierzęciu przyzwyczaić do takiego widoku. Kolędowanie zaczyna się od rana, bo inaczej czasu zabraknie. W dzień powszedni nie sposób wszystkich zastać. Klasyczne rolnictwo, które zimą ma wakacje, dotyczy niewielu.
Większość parafian gdzieś pracuje, nie wszyscy pracodawcy pozwolą się zerwać, bo „ksiądz chodzi”.
Stąd coraz częstszy zwyczaj, żeby się z księdzem umówić indywidualnie. To, że kolęda trwa, poznać także po katarze. Jeśli w niedzielę na mszy widać u księdza wyraźne oznaki przeziębienia, wiadomo, że jeszcze chodzi. Wszystko przez to, że parafianie chcąc dobrze, palą w piecach nad miarę, żeby w domu było ciepło, przyjaźnie. W końcu wpada do nich na chwilę gość szczególny, proboszcz. A on w płaszczu, bo na dworze ziąb lub plucha, jeszcze się nie rozbierze, a już trzeba wychodzić. Choróbsko murowane.
Słyszę narzekania, że wizyta krótka, formalna, że wymiar duchowy odwiedzin duszpasterskich nie istnieje. A ja sobie myślę: a musi istnieć?
Spotkanie człowieka z człowiekiem ma zawsze wymiar duchowy. Zwłaszcza jeśli na co dzień (lub na co tydzień, przy niedzieli) tylko co trzeci chce się spotkać.