„Chrześcijanin”, czyli kto?

Czy jest pójściem na łatwiznę powtarzanie za dobrze katechizowanymi dziećmi,
że zwie się nas tak przez wzgląd na Chrystusa?
Choć jest to opinia ze wszech miar słuszna,
nie oddaje w pełni znaczenia słowa „chrześcijanin”.

ANNA RAMBIERT-KWAŚNIEWSKA

Wrocław

Chrzest Jezusa w Jordanie, fresk w kaplicy Pojednania sanktuarium
św. Michała Archanioła, półwysep Gargano, Włochy

HENRYK PRZONDZIONO/FOTO GOŚĆ

Zakładam, że każdy przyzna mi rację, że choć Jezus – i owszem, ale już Chrystus – nie jest imieniem własnym. Zacznijmy jednak od początku…

O oczekiwaniach mesjańskich
Dla nikogo nie jest już zapewne tajemnicą, że czasy przełomu er były dla judaizmu wyjątkowo burzliwe. Mówi się nawet o istnieniu w tym okresie nie jednego, ale wielu różnych „judaizmów”!
Każdy z nich, ulegając presji wielkich politycznych przemian, powstań, okupacji i wojen, jeszcze niecierpliwiej wyczekiwał Tego, o którym mówił prorok Izajasz, że narodzi się z dziewicy i nazwą Go imieniem Emmanuel (Iz 7, 14), a Micheasz wspominał o Jego wyjściu z Betlejem judzkiego (Mi 5, 1). Mowa, rzecz jasna, o Mesjaszu, którego wspomniane stronnictwa – wpisane w kolorową mozaikę judaizmu z pogranicza tego, co podręczniki do historii znaczą skrótami najpierw „p.n.e.”, a następnie „n.e.” – wyobrażały sobie na wiele różnych sposobów.
Warto przywołać w tym miejscu choćby faryzeuszy wyczekujących syna Dawida, qumrańczyków wyglądających dwóch pomazańców – jednego spośród kapłanów, drugiego zaś z rodu królewskiego, zelotów marzących o mesjaszu politycznym, który zaprowadziłby Królestwo Boże na ziemi, czy Samarytan wierzących w nadejście tajemniczego nowego Mojżesza. Mesjasz jest także kluczem do rozwikłania tajemnicy, dlaczego my – chrześcijanie – zwiemy się tak, jak się zwiemy.
Od hebrajskiego…
O tym, że polskobrzmiący „mesjasz” jest słowem hebrajskim, uczono nas już na lekcjach religii. Hebrajski Māšîah oznacza tego, który został namaszczony.
W tekstach biblijnych ów termin nigdy nie odnosi się do zwyczajnego namaszczenia ciała oliwą, ale wskazuje na wyjątkową misję osoby, którą namaszczano. Namaszczonymi, czy też, jak zwykło się mawiać, „pomazańcami” byli zatem królowie (nawet poganin Cyrus! Iz 45, 1) i kapłani. Tytuł ten przysługiwał również mającemu nadejść Mesjaszowi – czyli ni mniej, ni więcej Pomazańcowi – monarsze, o którym sądzono, że odbuduje Izraela. Hebrajski Māšîah wciąż nie wyjaśnia jednak pochodzenia słowa „chrześcijanin”,
… po grekę
którego źródła szukać należy w dostojnym języku greckim – i mniejsza już o to, czy mówimy o grece klasycznej, czy o mniej poważanej grece wspólnej, zwanej przez uczonych koinē. Nietrudno wyobrazić sobie, jak to tłumacze aleksandryjscy, zasiadający w III w. przed Chr. do żmudnej pracy nad tłumaczeniem Biblii Hebrajskiej na powszechnie znaną grekę, napotkawszy tu i ówdzie (z moich wyliczeń wynika, że aż 38 razy) znanego nam już Pomazańca, głowili się nad dopasowaniem najwłaściwszego ekwiwalentu. Nie chodziło przecież o byle kogo! Tymczasem greka nie posiadała odpowiednika idei „pomazańca”.
Tłumaczom nie pozostało więc nic innego, jak sięgnąć po rzadko używany termin christos, utworzony od czasownika chriō. Nie byłoby w tym nic dziwnego, ponieważ czasownik ów oznacza „namaszczenie maścią” lub „natarcie wonnym olejkiem”, ale niewielu zdaje sobie sprawę, że sam christos pierwotnie był właśnie ową maścią, bądź kimś, kogo tą maścią mazano.

Niezbyt dostojne słowo jak na Bożego Wybrańca. Całe szczęście tłumacze Biblii Hebrajskiej spisali się na medal, skoro grecki christos kojarzy nam się doniośle – już nie tylko z namaszczonymi królami i kapłanami, ale z Synem samego Boga, do którego tytuł ten przylgnął tak mocno, że aż do dziś kojarzy się z nazwiskiem Pana Jezusa!
Chrystusowi, czyli my
Od tytułu Chrystus niedaleko już do terminu „chrześcijanin”. Ale znów sprawa nie jest tak prosta. Trzeba nam kolejny raz powrócić do greki. Otóż Dzieje Apostolskie informują nas, że uczniów Pana Jezusa, w spektakularnej wówczas Antiochii nad Orontesem, po raz pierwszy nazwano christianoi (Dz 11, 26) i ta właśnie nazwa przylgnęła do nas na stałe oraz zagościła w wielu językach naszego globu. Wielu głowi się zapewne, dlaczego owo zdarzenie miało miejsce właśnie w Antiochii?
Pamiętać należy, że ta dawna stolica wielkiego imperium Seleucydów oraz siedziba znakomitych szkół nie była jedynie miastem, w którym do uczniów Chrystusa przylgnął nowy pseudonim – była przede wszystkim pierwszym na wskroś greckim/pogańskim miastem, do którego przyniesiono Ewangelię (Dz 11, 19-26). A to nie komu innemu, jak właśnie poganom przypisuje się autorstwo przydomku, który przylgnął do wyznawców nowej religii. Mogli oni bowiem sądzić, że Chrystus to imię, a nie tytuł, dlatego wyznawców Jezusa Chrystusa określano chrystusowymi – czyli ludźmi Chrystusa. Co ciekawe, najstarsi pisarze wczesnochrześcijańscy, może z wyjątkiem Ignacego Antiocheńskiego (sic!), od tego miana wyraźnie stronili.
Abstrahując od zawiłości starożytnych słów, brzmienie polskiego terminu „chrześcijanin” uznać należy za istny majstersztyk! Jego niezwykłość wynika z dźwiękowego pokrewieństwa z pierwszym z sakramentów – z chrztem. Z perspektywy filologa można by przekornie zapytać, co było pierwsze – chrześcijanin czy chrzest?
Są bowiem tacy, co z perspektywy teologicznej wydaje się nader uzasadnione, którzy źródeł „chrześcijanina” doszukują się w „chrzcie”, uznając, że zapożyczenie greckie w polskiej wersji brzmiałoby „christianie”. Milej jest jednak myśleć, nawet wbrew językoznawcom, że wszyscy bierzemy swój początek od samego Chrystusa – Bożego Pomazańca.
Współnamaszczeni?
A skoro w Pomazańcu bierzemy swój początek, to i my możemy mówić, że jesteśmy namaszczeni, czy też, proszę wybaczyć nieporadne słowotwórstwo, zostaliśmy „namaszczeńcami”.
I tu z poziomu języka możemy wspiąć się wprost na teologiczne wyżyny.
Przez chrzest zostaliśmy bowiem włączeni w mistyczne Ciało Chrystusa – i właśnie dzięki Chrystusowi i przez chrzest możemy nosić szacowne imię – chrześcijanie. W imieniu tym filologia czyni niski ukłon teologii, a nam nie pozostaje nic innego, jak nosić je z dumą i odpowiedzialnością.