Warto…


przeczytać

Ślad życia, ślad śmierci

„Zupełnie niedawno pewne odkrycie archeologiczne zagroziło kryzysem zachodniego świata. Było niczym cywilizacyjne tsunami. Dotyczyło bezpośrednio co trzeciego mieszkańca Ziemi…” – tymi tajemniczymi słowami zostajemy zachęceni do lektury thrillera religijnego pt. Ślad życia, ślad śmierci (Promic, Warszawa 2010, seria Corpus Delicti). Jonathan Weber, archeolog i prof. Harvardu oraz znawca wczesnego chrześcijaństwa, otrzymuje zaproszenie do wzięcia udziału w wykopaliskach na terenie Izraela.
Tam, w odkrytym domu należącym prawdopodobnie do Józefa z Arymatei, członka Sanhedrynu z czasów Jezusa, odnajduje tajemniczy list, który, jeśli jego treść okaże się autentyczna, może wywrócić historię chrześcijaństwa do góry nogami.
Książka z jednej strony wpisuje się w nurt powieści typu Indiana Jones i… czy filmów z serii Skarb Narodów.
Z drugiej zaś porusza modną w ostatnich latach tematykę autentyczności przesłania chrześcijańskiego, na fali której wypłynął pisarz Dan Brown. Z trzeciej strony autor tej powieści stawia sobie poprzeczkę wyżej niż inni twórcy filmów i książek z tego nurtu. Po pierwsze, Paul L. Meier swoją twórczością zajmuje stanowisko światopoglądowe w sporze o sens chrześcijaństwa i jego wartość dla ludzkiej cywilizacji. Po drugie, tworząc fikcyjną historię i korzystając przy tym z rozległej wiedzy archeologicznej, historycznej i teologicznej, nie rości sobie praw do uznawania za fakty tego, co w rzeczywistości jest tylko niepotwierdzoną hipotezą. Meier jest prof.
historii starożytnej na Uniwersytecie Michigan w USA.
Jest autorem odpowiedzialnym. Stworzył wciągającą historię i ciekawych bohaterów, świetnie wykorzystując fachową wiedzę w warstwie fabularnej. Podobnie jak w jego dwóch innych książkach, których bohaterem jest Jonathan Weber: Kodeks Konstantyna (2011) oraz Coś więcej niż ślad (2013). Polecam!


obejrzeć

Marsjanin

W ubiegłym miesiącu Elon Musk, multimiliarder i twórca m.in. płatności internetowych PayPal, na konferencji Międzynarodowego Kongresu Astronautycznego ogłosił swój plan kolonizacji Marsa. Wydarzenie, które jeszcze kilkanaście lat temu pozostawało w sferze naukowej fantastyki, na naszych oczach staje się faktem i może się ziścić w 2024 r.
Tymczasem w kinach pod koniec 2015 r. mogliśmy delektować się obrazem Marsjanin w reżyserii Ridleya Scotta. Film jest już dostępny w sprzedaży na DVD. Jest on adaptacją powieści A. Weira pod tym samym tytułem. Akcja toczy się w niedalekiej przyszłości i opowiada historię sześcioosobowej załogowej misji na Marsa. Podczas burzy piaskowej na Czerwonej Planecie załoga misji zostaje zmuszona do ewakuacji, ale w jej trakcie jeden z astronautów, Mark Watney, zostaje odcięty od innych i uznany za zabitego. Mark jednak przeżył i został sam w bazie i na całej planecie.
Reszty fabuły nie będę zdradzał, gdyż film jest za dobry, by komukolwiek psuć przyjemność jego oglądania. Powiem tylko, że w głównej roli wystąpił Matt Damon, znany m.in. z interesująco odegranej roli Jasona Bourne’a w serii filmów będących adaptacją książek R. Ludluma. Marsjanin zdecydowanie nie jest filmem jednego aktora i bez wątpienia gra pozostałej obsady aktorskiej jest na dobrym poziomie.
Historia Marka Watneya jest opowiedziana ciekawie, do tego trafnie dobrana ścieżka dźwiękowa i spora doza humoru czynią z niego dobre kino popularne. Świadczy o tym także siedem nominacji do Oscara, które obraz otrzymał m.in. w kategoriach: najlepszy scenariusz, najlepszy film, najlepszy aktor. W Marsjaninie nie brakuje także nienarzucającego się, ale bardzo wymownego elementu religijnego.
Polecam! Poza tym, kto wie, jakie przygody czekają na uczestników nadchodzącej prawdziwej załogowej misji na Czerwoną Planetę…

przeczytał i oglądał dla Was
KONRAD DZIADKOWIAK


zwiedzić

Maria Śnieżna

Góra Igliczna, widok na sanktuarium w scenerii zimowej

HENRYK PRZONDZIONO/FOTO GOŚĆ

Góry to nie tylko miejsca, które przyciągają uwagę pięknymi widokami i specyficznymi elementami przyrody, których gdzie indziej próżno szukać. Są one także miejscem, gdzie można doświadczyć Bożej obecności, bywają świadkiem naszych zmagań z samym sobą. Trudy wspinaczki jednak wiążą się także z radością ze zdobycia szczytów.
Na Dolnym Śląsku znajduje się niecodzienna góra, która może stać się dla nas miejscem nie tylko wyczynów sportowych, ale także miejscem przemiany duchowej! Mowa tu o Górze Iglicznej (847 m n.p.m.) i Sanktuarium Matki Bożej Przyczyny Naszej Radości „Maria Śnieżna”. Jest to miejsce, z którego możemy napawać się pięknem polskich Sudetów.
Stojąc na szczycie, zobaczymy nie tylko Czarną Górę i Śnieżnik, ale także Kotlinę Kłodzką. Cudowna figura Matki Bożej to wierna kopia figury, którą możemy odnaleźć w austriackim Mariazell. Przybyła ona w te strony w XVIII w., gdy Śląsk był pod panowaniem Pruskim, a przekroczenie granicy prusko-austriackiej stanowiło duży problem. Jeden z mieszkańców pobliskiej wsi, będąc na pielgrzymce w tym sanktuarium, przywiózł ze sobą ludową kopię matki Bożej z Mariazell.
Pierwotnie figura była umieszczona w kapliczce pod rozłożystym bukiem. Jednak ogromna wichura dokonała dużego spustoszenia i buk się połamał, sama zaś figura została nietknięta, co ludzie odczytali jako znak od Boga.
W 1776 r. wybudowano nową kapliczkę obok obecnej plebanii, gdzie umieszczono figurę. Mieszkańcy pobliskich miejscowości przychodzili z różnymi swoimi problemami, modląc się tu za wstawiennictwem Matki Bożej. Już w czerwcu kolejnego roku zanotowano pierwszy komisyjnie potwierdzony cud właśnie za sprawą modlitw przed obliczem Madonny z Góry Iglicznej.

W krótkim czasie potwierdzono również dwanaście innych uzdrowień, a na górę zaczęło przybywać wielu pielgrzymów i kapliczka okazała się zbyt mała. W 1782 r. został oddany do użytku kościół, który zbudowano na tym miejscu, a my możemy go odwiedzać po dziś dzień. Figurę ukoronował Jan Paweł II na wrocławskich Partynicach 21 czerwca 1983 r. Papież mówił wtedy: „w Sudetach króluje i hojnie rozdaje swe łaski: szczególna Opiekunka ludzi dotkniętych chorobą oczu, niewiast pragnących potomstwa, turystów i sportowców – Przyczyna naszej radości”.
Dlaczego jednak Maria Śnieżna? Wezwanie to zostało wzięte z obecnej bazyliki Santa Maria Maggiore, wzniesionej w Rzymie za czasów papieża Liberiusza. Wezwanie tej świątyni jest związane ze snem, który miał papież oraz Rzymianin Jan. Papieżowi śniło się, że zwrócą się do niego, aby zezwolił na budowę świątyni w miejscu, gdzie spadł śnieg. Natomiast Rzymianin Jan miał sen, że jeśli wybuduje świątynię ku czci Maryi na wzgórzu, gdzie spadł śnieg, otrzyma upragnione potomstwo. Zwrócił się więc z prośbą do papieża, a gdy na Wzgórzu Eskwilińskim spadł śnieg, nikt już nie miał wątpliwości, że tam powinna powstać nowa świątynia. Było to wielkie zaskoczenie dla ówczesnych Rzymian, a świątynia była pierwszą w Europie, której patronowała Maryja. Świątynia na Górze Iglicznej budowana była na miejscu, gdzie bardzo długo utrzymuje się śnieg i podczas wznoszenia modlono się, aby zdążyć ją ukończyć przed pierwszymi opadami śniegu. Później otrzymała ona – na wzór rzymskiej świątyni – ten sam tytuł. Msze Święte na szczycie są sprawowane codziennie o godzinie 12, a dodatkowo w niedziele i święta odprawiana jest Eucharystia o godzinie 16.
Może więc warto, zanim spadnie pierwszy śnieg, wybrać się do świątyni na Górze Iglicznej – do Marii Śnieżnej.

MICHAŁ ŻÓŁKIEWSKI