KS. JÓZEF MAJKA

Olśnienia

Z Maciejem współpraca ułożyła się od razu bardzo dobrze, bo był człowiekiem nieskomplikowanym, mówił to, co pomyślał, czasem nawet zanim pomyślał; lubił myśleć głośno, co mnie nie przeszkadzało, a jemu nie odbierało zaufania ludzi, gdyż myśli te, jeżeli nie zawsze były może genialne, to na pewno zawsze prawe. Utrudniało mu to tylko grę w szachy z Księdzem Proboszczem, bo obydwaj lubili cofać ruchy i rzadko którą partię udawało im się zakończyć.
Na plebanii nie grywało się już tak często w brydża, bo panie mieszkały na folwarku, a w związku z tym prawie zawsze brakowało partnera. Korzystał z tego czasem łódzki kanonik, Jeliński, który starał się tak planować swoje wizyty na plebanii, ażeby nas jeszcze przyłapać przy końcu obiadu, wypijał z nami herbatę i potem proponował brydża.

Staraliśmy się, żeby mu się to nie udawało, bo żałowaliśmy straconego czasu, a poza tym ani to był czas na brydża, ani najlepszy partner, bo lubił drugim zaglądać w karty.
Jeździłem pod koniec lata do Tarnowa na egzamin wikariuszowski, do którego przygotowywałem się przez całe niemal dwa miesiące, siedząc w zarośniętych krzewami ruinach baszty. Była to pierwsza okazja spotkania się po święceniach z kolegami z roku, ale nie ze wszystkimi, bo nikt jakoś nie umiał takiego ogólnego spotkania zorganizować; przepytano nas i każdy szedł w swoją stronę. Młody ksiądz na parafii zdany był jedynie na pomoc swojego proboszcza lub kolegi, jeżeli nie był sam. Można było jednak trafić na proboszcza, który nie był akurat nastawiony na pośpieszenie mu z pomocą; pozostawał wtedy zupełnie samotny i często bezradny.
Jesień upłynęła nam na sielance pracy duszpasterskiej, która mnie zupełnie pochłonęła i dawała coraz więcej satysfakcji, bo zdążyłem już poznać całą parafię i chyba większość ludzi, choć był to okres, w którym zaczęli znowu napływać nowi, tym razem ze wschodu. Stanowiło to jakiś zwiastun nadciągającej stamtąd burzy. Mogłem to zauważyć zwłaszcza w związku z kolędą na początku 1944 roku.
Byli to ludzie bardzo interesujący, ogromnie zróżnicowani; rozmowa z każdą taką osobą czy rodziną stawała się prawdziwym przeżyciem. Z wiosną bliskość frontu stawała się jeszcze bardziej odczuwalna, bo nastąpiło zagęszczenie obecności wojsk niemieckich. Najpierw zwiększyła się liczba formacji pomocniczych, potem oddziałów sanitarnych i innych formacji Wehrmachtu. Ograniczono swobodę poruszania się, zawieszono naukę w szkołach, bo budynki szkolne zostały zajęte przez wojsko. Staraliśmy się na wioskach nie dawać jeszcze za wygraną i jeździliśmy tam tak długo, jak długo było to potrzebne, ażeby przygotować dzieci do Pierwszej Komunii Świętej.
Kiedy jednak pewnego dnia wróciłem ze szkoły w Kwiatonowicach, dowiedziałem się, że już nie mieszkam na plebanii, bo zajmuje ją oddział Luftwaffe. Obsadzili połowę piętra, pozostawiając Proboszczowi dwa pokoje z łazienką i kancelarią, na dole zostawili kuchnię, jadalnię i mieszkanie gospodyni, zajmując jedynie moje mieszkanie, tak że musiałem się natychmiast wyprowadzić.

Przyjęli mnie bardzo serdecznie Państwo Bartusiakowie, dając mi znacznie większe mieszkanie, niż miałem na plebanii, ale na niskim parterze i przy głównej ulicy, co stwarzało potem pewne uciążliwości. Tam właśnie tuż pod dwoma ogromnymi oknami, położonymi najwyżej metr nad chodnikiem, miałem owe płyty z żydowskiego cmentarza, po których wszyscy chodzili; najpierw uciekali po nich Niemcy, a potem maszerowali przez dwa tygodnie dniem i nocą krasnoarmiejcy. Przeżyłem w tym mieszkaniu wiele trudnych chwil.
Następnym symptomem zbliżającego się frontu były dzienne i nocne naloty samolotów sowieckich, a także łapanki do pracy przy budowie okopów. Naloty wydawały nam się początkowo śmieszne, bo polegały na tym, że od czasu do czasu pojawiły się na niebie dwa lecące dość nisko i wolno „kukuruźniki” i usiłowały coś ostrzeliwać i rzucać coś w rodzaju bomb rozpryskowych, czy też po prostu granatów. Wystarczyło schronić się przed nimi do najbliższego domu, bo taka bomba nie przebijała dachu.
Okazało się to jednak w praktyce bardzo niebezpieczne i uciążliwe, nisko lecące samoloty potrafiły działać z zaskoczenia i pewnego dnia omal przez takie zaskoczenie nie straciłem życia. Wychodziłem właśnie z plebanii, kiedy usłyszałem, że nadlatują, cofnąłem się więc na chwilę i gdy przeleciały, poszedłem w kierunku miasta; właśnie w tym momencie zawróciły i zaczęły ciskać bomby. Zdążyłem jedynie przylgnąć do muru okalającego kościół, ażeby przynajmniej z jednej strony być zabezpieczony. To mnie chyba uratowało, bo bomba spadła może półtora metra ode mnie po drugiej stronie muru. Odłamki gwizdnęły nad moją głową; jeden z nich przeciął drut linii elektrycznej.
Pomyślałem, że to już co najmniej trzeci raz Pan Bóg chroni mnie w czasie tej wojny przed bliskim niebezpieczeństwem śmierci z rąk lotnika.
Wojna wojną, ale Kuria Biskupia w Tarnowie działała niezawodnie, bo na koniec czerwca dostałem zawiadomienie, że mam się przenieść z Biecza do Nawojowej, a Ksiądz proboszcz otrzymał również pismo, że na moje miejsce przychodzi z tejże Nawojowej Ks. Leopold Regner. Ksiądz Proboszcz skontaktował się w tej sprawie z Księdzem Dziekanem i uznali, że przenoszenie się w warunkach frontowych jest niemożliwe i że należy zaczekać, aż sytuacja się wyjaśni. Ksiądz Regner zresztą też nie przyjechał i w ten sposób mój pobyt w Bieczu musiał się przedłużyć. Front zatrzymał się właśnie na Wisłoce.