Dogmaty jak paliki

O właściwym zapinaniu guzików, chorobie braku kolan, zapachu starych
modlitewników oraz o tym, jak kroczyć przez życie, żeby nie „ślecieć” w przepaść
z ks. prof. Jerzym Szymikiem rozmawia

MARTA WILCZYŃSKA

Nowe Życie

ks. prof. Jerzy Szymik

ROMAN KOSZOWSKI/FOTO GOŚĆ

Marta Wilczyńska: W tym numerze poruszamy się wokół tematu: wiara – między dogmatem a życiem. Takie sformułowanie sugeruje, że rzeczywistość naszego życia nie jest tożsama z rzeczywistością dogmatów – to prawda? Idąc dalej: wiara nie jest ani życiem, ani dogmatem?
Ks. prof. Jerzy Szymik: Wiara jest i jednym, i drugim – i życiem, i dogmatem.
W wierze ważne są dwa elementy i dopiero ich synteza daje wierze pełnię.
Pierwszym z nich jest, powiedzmy to katechizmowo: uznać za prawdę coś, co zostało nam objawione przez Boga, a czego do końca nie jest w stanie ogarnąć nasz umysł. Czyli ważne jest to, W CO wierzymy. W Pani pytaniu to jest kwestia dogmatu – i w tym znaczeniu wiara jest głęboko związana z dogmatem – nie może od niego abstrahować.
Drugi komponent nieodłącznie związany z pierwszym to jest to, KOMU wierzymy, element zaufania osobistego, a w tym zaufaniu zawiera się też naśladowanie.
To znaczy rzucenie życia na szalę wyznawanej prawdy w zaufaniu temu, kto nam o tym mówi. To jest element życia. Wiara nie sytuuje się więc pomiędzy dogmatem a życiem, ale jest jednym i drugim w tym znaczeniu, że do jej istoty należy to, W CO wierzymy, i to, KOMU wierzymy.

Wspomniał Ksiądz Profesor o katechizmowej definicji, tymczasem gdybyśmy sięgnęli do naszej katechizmowej wiedzy, wielu z nas zapewne, zapytanych o dogmaty wiary, nie mogłoby się pochwalić wybitną ich znajomością. Czy dogmaty – są nam potrzebne, by wierzyć?
Tak. Możemy oczywiście powiedzieć, i będziemy mieli rację, że w drodze życia chodzi o miłość – i ostatecznie tylko o nią – i to z niej będziemy sądzeni.
I w jakimś sensie – najgłębszym – jest to prawda. Ale w tej drodze konieczne są paliki po jej bokach, bo za nimi kryje się przepaść, można z tej drogi – trudnej przecież – dość łatwo ślecieć (piękne śląskie słowo). Człowiek jest w stanie się skutecznie oszukiwać w każdej z możliwych dziedzin, a w dziedzinie miłości wyjątkowo często i z wprawą mu to wychodzi. Na przykład zmienia trzecią żonę na czwartą i nazywa to miłością. Więc paliki z jednej strony pokazują drogę, a z drugiej chronią przed bezdrożem. I taka jest funkcja przykazania i dogmatu: Kościół nie mówi, „jak to jest” z tajemnicą wiary (ta pozostaje tajemnicą), bo sam tego nie wie. Ale Kościół wie na pewno, jak nie jest, to znaczy: gdzie rozciąga się przepaść, dokąd nie iść. Droga jest dość szeroka, znajduje się na niej wiele ścieżek, ale po bokach są przepaści, dlatego bez palików szlak życia staje się szalenie niebezpieczny. Albo wręcz niemożliwy do bezpiecznego przebycia. Tak że na pytanie, czy dogmaty są nam potrzebne, by wierzyć i żyć, odpowiadam: zdecydowanie tak.

Biskup ponosi odpowiedzialność za głoszenie słowa Bożego, oddawanie
czci Bogu i za posługę braterską w swojej diecezji i w całym Kościele.
Na zdjęciu: Abp Józef Kupny, metropolita wrocławski

ROMUALD M. SOŁDEK

Żyjemy w czasach, kiedy na każdym kroku podpowiada się nam, że powinniśmy mieć prawo wyboru. Stosujemy to także do wiary – wybieramy te prawdy, które nam odpowiadają, a pozostałe pomijamy lub interpretujemy po swojemu. Wiemy, co się staje z wędrowcem, który zboczy z wyznaczonej drogi, a z jakimi konsekwencjami musi się liczyć ktoś, kto ma „problem” z którymś z dogmatów? W starożytności mógł być surowo ukarany…
Taka osoba w dalszym ciągu zostaje surowo ukarana – karze się sama swoją decyzją, bo ona będzie miała niszczące skutki. Nie trzeba do tego żadnej zewnętrznej sankcji, skutek tej decyzji jest wystarczająco mocną i surową karą, jest nieszczęściem życia człowieka prędzej czy później, raczej prędzej. Poruszanie się wśród prawd wiary z mentalnością klienta supermarketu jest błędne. Dlaczego?
Już wyjaśniam. Otóż wierzymy zawsze osobiście, nikt za nas tego nie zrobi. W niedzielę podczas Mszy św. zaczynamy wyznanie wiary od słowa „wierzę” – w pierwszej osobie liczby pojedynczej. Natomiast treść wiary jest depozytem i darem Kościoła. Po „wierzę” nie wymieniamy każdy czegoś innego, ale wszyscy to samo – treść wiary Kościoła. I cała sztuka – praca z i nad moją wiarą polega na tym, żeby wiara Kościoła stała się moją osobistą wiarą. Co jest po drodze pomiędzy wiarą Kościoła a moim osobistym aktem?
Otóż na tym przejściu jest cnota, która jest bodaj najmniej popularna w dzisiejszym świecie – pokora. Schylenie głowy, schylenie karku. Bez tego nie ma prawdziwej religijności. Jest taka słynna opowieść jednego z ojców pustyni o tym, że diabeł wygląda dokładnie tak, jak my, tylko że nie ma kolan. W „przebieraniu” w prawdach wiary, w kapryszeniu – ta mi się podoba, ale ta nie jest na dzisiejsze czasy – chodzi w gruncie rzeczy o ten właśnie brak kolan. Tak myślę jako duszpasterz, lecz wiem, o czym tu mówię przede wszystkim dlatego, że jestem grzesznikiem.

Czyli jeżeli ktoś nie wierzy np. w nieomylność papieża, to sam siebie wyklucza z Kościoła?
Nie wierzy razem z Kościołem i tym samym błądzi. Nie wiem, jaką siłę ma to wykluczenie, nie mam wglądu do serca tego człowieka, nie wiem, w jakim stopniu on jest uwarunkowany, zmanipulowany, ile tam jego wolności – więc nie mam prawa go w żaden sposób osądzać. Może to być na przykład ktoś, kto żyje w rodzinie, która od dziesięciu pokoleń jest niewierząca. Natomiast to, co jest moim – naszym! – zadaniem, to zachęcać siebie, siostry i braci w wierze, żebyśmy wyznawali pełną wiarę Kościoła, ponieważ w niej leży zdrowie i dobro; żebyśmy nie przebierali jak w ulęgałkach lub jak w towarach na półkach samoobsługowego sklepu. Doktryna katolicka jest absolutnie spójna i wyjmowanie jakiegokolwiek kamyka z „mozaiki dogmatów” (a tym jest każda herezja) grozi zepsuciem całości, z własnym życiem na czele.
Czy ta spójna całość może przechodzić „lifting”? Niektórzy z nas mogliby się spodziewać, że wobec rozwoju nowych technologii, epokowych odkryć i zmian, które nastąpiły już w nauczaniu Kościoła, choćby w przypadku przykazań kościelnych, przyjdą kolejne zmiany.
Czy dogmaty mogą, czy w ogóle powinny się zmieniać?
Słowo zmiana nie jest dobrym słowem, dużo lepszym jest słowo rozwój.
To nie jest to samo. Są dwa wektory tego rozwoju – pogłębienie i język. Jeśli treść dogmatu była formułowana w średniowieczu, to my po siedmiu wiekach mamy prawo dzięki modlitwie, cierpieniu, rozwojowi teologii, rozumieć rzecz tę samą głębiej, ale nie inaczej. Po drugie: mamy obowiązek wyrażać go w języku dzisiejszym, a nie średniowiecznym. „Lifting” może dotyczyć tych dwóch kwestii, ale nie zmiany merytorycznej.

Rekolekcje ewangelizacyjne są znakiem czasu we współczesnym Kościele
Na zdjęciu: II Archidiecezjalne Rekolekcje Ewangelizacyjne
z o. Antonello Cadeddu, Wrocław, Hala Orbita, 29 listopada 2015 r.

AGATA COMBIK/FOTO GOŚĆ

W jednym z wykładów Księdza Profesora znalazłam słowa, które pobudziły moją wyobraźnię: „Zapach starych modlitewników i mszałów pamiętam do dziś”. Coraz częściej nawet kapłani zamieniają tradycyjny „brewiarz” na aplikację w telefonie. Czy tak poznawana, tak pogłębiana wiara jest tą samą co ta, którą żyliśmy kilka dekad temu?
Osobiście kocham księgi w ich tradycyjnej formie. Modlę się z książki, nie z tabletu. Ale byłbym też ostatnim człowiekiem, który miałby za złe 25-letniemu neoprezbiterowi, że korzysta w pociągu ze smartfona, odmawiając brewiarz. Na pewno nie błądzi w ten sposób. Oczywiście wiemy, że w życiu nie jest tak, że możemy bezkarnie zmieniać formy i nie ma to żadnego wpływu na treść. To jest ogromnie złożone zjawisko. Pani sięga po przykład technologiczny, jest wiele innych. Ale chodzi o to, by przy tych zmianach wiara była ta sama, choć nie musi być taka sama, jeśli chodzi o formę jej głoszenia i wyznawania.
Jakie miejsce we współczesnym świecie zajmuje wiara? Gdzieś pomiędzy polityką, kulturą i sztuką?
Miejsce absolutnie własne, oryginalne, jedyne w swoim rodzaju; miejsce, które jest decydujące dla wszystkich innych miejsc. Sięgnę po fenomenalną metaforę kard. Ratzingera – metaforę najwyższego guzika w płaszczu. Otóż jeśli ten guzik odpowiada właściwej dziurce, czyli jeśli go prawidłowo zapiąć, to wszystkie inne można zapiąć prawidłowo. Jeśli pierwszy guzik zapniemy źle, nic już w tym płaszczu nie będzie dobrze – do samego dołu. To pojemna metafora, też pocieszająca, ponieważ w razie błędu można rozpiąć płaszcz i spróbować raz jeszcze. Ale guzik wiary, relacji z Bogiem, musi być ustawiony na najwyższym poziomie i dobrze obsłużony.
Jeśli to jest dobrze zapięte, to wszystko inne: małżeństwo, miłość, cierpienie, szkoła, dzieci, stosunek do kasy, seksu, bólu, rodziców… będzie prawidłowe, dobre.

Chyba dość mocno zmieniamy się jako ludzie na przestrzeni lat: w czasach kiedy publiczne wyznawanie wiary, poprawne zapinanie tego pierwszego guzika, było zabronione, ludzie tym gorliwiej ją szerzyli; kiedy wolność religii jest zagwarantowana, robimy wszystko, by zamknąć wiarę w swoich mieszkaniach. Skąd bierze się ten absurd?
Neoliberalizm, który wyznajemy politycznie dość gorliwie w całej Europie, jest groźny jak wszystkie ideologie mające skłonność do samouwielbienia i kultu samego siebie, czyli do bałwochwalstwa.
Nie jest on oczywiście tym rodzajem totalitaryzmu, co komuna i nazizm, ale tę skłonność do uważania siebie za doskonałość i koniec historii, szczyt wszystkiego, co ludzkość osiągnęła, ma głęboko w sobie zakodowaną.
Kontekst kulturowy decyduje o tym, co Pani zawarła w swoim pytaniu, a ten kontekst kulturowy jest mocno naznaczony neoliberalizmem, który już w samej swojej nazwie podkreśla kult wolności, pojętej zresztą bardzo płytko. Liberalizm uważa, że wolność polega na wybieraniu pomiędzy różnymi możliwościami. Natomiast chrześcijaństwo jest zdania, że możliwość wyboru jest dopiero skutkiem prawdziwej wolności. Istota wolności polega zaś na tym, że jest się dzieckiem Bożym, i tym samym jest się dziedzicem, a nie niewolnikiem. Wtedy można realizować wolność. Wolność to jest status, a nie możliwość wyboru – ta możliwość wyboru jest skutkiem statusu.
To dwa zupełnie różne poziomy pojmowania wolności. Jeżeli przez wolność rozumiem to, jak pisał to dosłownie Marks, że mogę po obiedzie pójść na ryby albo dyskutować, albo cokolwiek, to widać, jakie to jest płytkie.
Tymczasem jestem wolny nie dlatego, że mogę pójść na ryby, ale dlatego, że jestem dzieckiem Boga.

Coraz częściej pojawiają się w Polsce informacje o rekolekcjach z udziałem charyzmatyków zza granicy, modlitwach o uzdrowienie… To chwilowa fascynacja czy zapowiedź głębokiej przemiany?
To bardzo dobre pytanie, na które na razie nie znam równie dobrej odpowiedzi. Przyglądam się zjawisku uważnie i z nadzieją. Na pewno jest to znak czasu. Jak to zjawisko będzie ewoluowało? Mam nadzieję, że jest to rzecz głębsza, nie tylko naskórkowa, ale za mało mamy jeszcze danych, żeby to jednoznacznie stwierdzić. Oczywiście zawiera to też w sobie określone niebezpieczeństwa, ale plusy zdecydowanie przeważają, jak sądzę. Więc jak na razie obserwuję ten trend jako znak czasu, jako coś, czego nie wolno przeoczyć, czego liczne dobre strony należy na pewno wspierać.
Poza pracą naukową poświęca się także Ksiądz Profesor swojej pasji – poezji. W tym wywiadzie także używał Ksiądz języka obrazowego, języka metafor. O wierze, o Bogu łatwiej jest mówić językiem naukowym czy poetyckim?
Te języki się łączą i chciałbym, żeby się przenikały, czyli żebym był poetą za katedrą uniwersytecką i precyzyjnym naukowcem piszącym wiersz. Nie wiem, czy tak jest, ale na pewno byłoby to z korzyścią dla uprawianych przeze mnie teologii i poezji. Jest mi bliskie określenie poety w języku niemieckim: Dichter, czyli „zgęszczacz”. To jest dokładne zaprzeczenie owej powierzchownej wizji, w której poeta to gość z rozwianym włosem, który nie bywa ani punktualny, ani konkretny i jest na tyle bełkotliwy, że nie da się zrozumieć tego, co ma do powiedzenia. W moim przekonaniu poezja musi być jędrna i na temat, natomiast nauce bardzo dobrze robi, jeśli sięga po metaforę, po soczysty język poezji. One na pewno nie są rywalami, możliwa i korzystna jest ich synteza.

Nieubłaganie kończy się 2016 rok, zapewne nasi Czytelnicy podejmują już jakieś postanowienia na kolejne miesiące. Prosimy więc o podpowiedź: jaka jest dobra recepta na pogłębienie wiary?
Dla mnie osobiście ważne są dwie ścieżki. Jedna to droga wierności sakramentom. W moim przypadku chodzi w gruncie rzeczy o to, żeby często i pobożnie przystępować do spowiedzi świętej, ponieważ wiem, że jestem grzesznikiem i jestem mocny wtedy, kiedy łaska tego sakramentu się w moim życiu rozlewa. Druga ścieżka to lektura: codzienna, cierpliwa, choćby niewielka, ale za to absolutnie systematyczna. Na tyle pogłębiona, żeby się stawała modlitwą.
Codziennie, choćby się walił świat, czytam równe pięć stron dobrej teologicznej książki. Żyję szybko i nazbyt pracowicie (niestety, bardziej niż bym chciał…) jak wszyscy, ale tych dwóch rzeczy pilnuję. Trudno tu mówić o recepcie – każdy z nas jest inny – ale tak brzmi moja skromna podpowiedź.

KS. JERZY SZYMIK
– profesor teologii dogmatycznej, wykładowca Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach (Wydział Teologiczny), poeta, w latach 2004–2014 członek watykańskiej Międzynarodowej Komisji Teologicznej.