KS. JÓZEF MAJKA

Olśnienia

Kolegiata Bożego Ciała w Bieczu, widok współczesny

HENRYK PRZONDZIONO/FOTO GOŚĆ

Największą biedę znalazłem jednak w następnym roku, chodząc po Przedmieściu: w dużej zimnej izbie czworo małych półnagich dzieci dygotało na wielkim łóżku pod jednym kocem. Poza tym w całym domu nikogo. Do dziś widzę te główki i te wielkie dziecięce oczy. Nawet jeżeli założyć, że cały obraz został celowo zainscenizowany, ażeby wyciągnąć z moich kieszeni wszystkie użebrane w tym dniu „młynarki”, to jednak z całą świadomością dałem się nabrać. Żałowałem natomiast, że nie byłem w stanie dotrzeć do ludzi, którzy się za tym kryli, i rozpoznać całego środowiska. Na to było mi brak i dostatecznej wiedzy, i potrzebnego zapasu wolnego czasu.
Zajęcia duszpasterskie w pierwszym zwłaszcza roku, kiedy odczuwałem wyraźnie brak doświadczenia i wiedzy, a zatem potrzebowałem więcej czasu na przygotowanie, tak mnie pochłaniały, że nie bardzo zdawałem sobie sprawę z napięć, jakie powstawały blisko mnie, na plebanii.
Staszek w swojej wrażliwości i dyskrecji na nic się nie skarżył.
Ksiądz Proboszcz był człowiekiem bardzo zdolnym, błyskotliwym nawet, ale często roztargniony, nie zawsze pamiętał, co komu obiecał, nie zawsze też zdobywał się na cierpliwość, a obecność licznego „fraucymeru” na plebanii i związane z tym życie towarzyskie zabierało mu wiele czasu. Parafianom się to wszystko nie podobało i swoją sympatię skupiali na Staszku, co Proboszcz oczywiście wyczuwał i nad czym bolał. Czuł się też zagrożony, próbował nas wciągać w to środowisko, ale Staszek się temu milcząco oparł, a ja nie w pełni nawet świadomie poszedłem jego śladem nie tylko z przyjaźni i sympatii dla niego, ale i z konieczności, bo musiałem się wszystkiego uczyć, korzystając często z pomocy Staszka, a nawet próbując go naśladować, bo widziałem, że wszystko, co robił, było przez parafian bardzo dobrze odbierane. Działo się tak chyba głównie dlatego, że był on nie tylko zdolny i sympatyczny, ale przede wszystkim był to człowiek wielkiej modlitwy i do ludzi odnosił się z szacunkiem, a zapewne i miłością. Szanował też zresztą bardzo Księdza Proboszcza i nigdy nie słyszałem o nim z jego ust żadnego złego słowa.
Dlatego zapewne ja o całym konflikcie dowiedziałem się ostatni, to znaczy dopiero wtedy, kiedy Proboszcz po powrocie z Kurii, gdzie był ponoć wezwany, kazał cichcem przetransportować panie z ich dobytkiem na folwark, a organista, który tym folwarkiem zarządzał, odwiózł ten ich dobytek drabiniastym wozem zaprzężonym w dwa woły z powrotem na plebanię. Ten dziwaczny zaprzęg, jaki zobaczyłem przed plebanią po wyjściu rano z kościoła, stanowił dla mnie pierwszą informację, że coś się stało, ale nie wiedziałem jeszcze, co.

Pełnej informacji nie otrzymam zapewne nigdy, ale kiedy kilka tygodni później Staszek dostał z Kurii decyzję o przeniesieniu, parafianie skomentowali to jako swojego rodzaju kompromis między Kurią a Księdzem Proboszczem: Proboszcz zgodził się na przeniesienie pań na folwark, a Kuria zdecydowała się na przeniesienie Staszka na prośbę Księdza Proboszcza do innej parafii. Staszek był zresztą w Bieczu trzy lata i jego przeniesienie mogło mieć po prostu charakter rutynowy.
Stracił na tym organista, bo Ksiądz Proboszcz pozbawił go zarządu folwarkiem i kazał mu zamieszkać w organistowskim mieszkaniu na starej plebanii. Przeżył to bardzo ciężko Ksiądz Proboszcz i to była chyba jedna z przyczyn jego choroby serca; znalazł się na jakiś czas w szpitalu w Gorlicach.
Mogło to mieć związek także ze zmianami, jakie dokonały się w Tarnowie. Zmarł mianowicie administrator apostolski diecezji, biskup Edward Komar, a na jego miejsce został wybrany na wikariusza kapitulnego Ksiądz Prałat Bulanda, który znał dobrze Księdza Stawarza i byli podobno zaprzyjaźnieni. Pamiętam dość dokładnie pogrzeb Księdza Biskupa Komara, bo pojechałem do Tarnowa, ażeby oddać ostatnią posługę temu, który udzielał mi święceń kapłańskich. Powiedziano mi przy tej okazji o okolicznościach jego śmierci. Wracał mianowicie w jakiś szczególnie mroźny dzień pociągiem pośpiesznym z Krakowa. Nie mogąc wsiąść do zatłoczonego pociągu, wszedł do wagonu „Nur für Deutsche”, z którego nie można było przejść do wagonu dla Polaków, bo drzwi były zamknięte. Niemcy wyrzucili go z wagonu niemieckiego i całą podróż musiał odbyć na zderzakach. Dostał w wyniku tego zapalenia płuc, które skończyło się śmiercią. Pogrzeb z katedry na Stary Cmentarz w Tarnowie prowadził Książę Metropolita Sapieha. Zapamiętałem najdokładniej jeden moment.
Kiedy na zakończenie zaczęto śpiewać „Salve Regina”, do trumny podszedł oficer niemiecki w randze pułkownika, zapewne miejscowy kreishauptmann, złożył na niej wielki bukiet białych chryzantem, a potem zwrócił się do Księcia Metropolity najwyraźniej w zamiarze złożenia kondolencji.
Książę Metropolita wydawał się tego nie dostrzec, bo odwrócił się, oddał kapę diakonowi i oddalił się od grobu.
Nikomu z nas na myśl nie przyszło, że stało się to jedynie przypadkiem. Nie był to jedyny tego rodzaju gest Księcia Metropolity w stosunku do okupantów.

W następnym odcinku o obowiązkach proboszczowskich.