Olbrzym mocno śpi…

„Ofert pracy” jest w Kościele bez liku – od Ciebie tylko zależy,
czy stawisz się na najbliższej „rozmowie o pracę”.

ANNA RAMBIERT-KWAŚNIEWSKA

Wrocław

Nauka społeczna Kościoła musi stanąć u podstaw intensywnej i stałej formacji świeckich chrześcijan zaangażowanych w życie społeczne.
Na zdjęciu: uczestnicy Studium Społecznego zorganizowanego przez Obserwatorium Społeczne z certyfikatami uczestnictwa

KRZYSZTOF HERMANOWICZ

We Wrocławiu nastaje kolejny pogodny, choć wietrzny dzień. Miasto o poranku tonie w korkach, dlatego postanawiam zrezygnować z samochodu i przesiąść się do komunikacji miejskiej, która w tak niesprzyjających okolicznościach pozwala dotrzeć do centrum miasta nieco szybciej. Po drodze mijamy kilka kościołów, a ja obserwuję tak dobrze znany mi rytuał, w którym sama współuczestniczę.
Przy każdym z mijanych kościołów na twarzach nielicznych pasażerów pojawia się zaduma lub przelotny uśmiech, a kilkoro z nich wykonuje nieśmiały znak krzyża, od czasu do czasu zerkając, czy nikt nie poczuł się dotknięty lub zniesmaczony, albo nie rzucił w ich stronę tego – dobrze znanego chrześcijanom w nowoczesnej Europie – spojrzenia pełnego pobłażliwości lub politowania. Zwykła, codzienna scena, a tak wiele mówiąca o nas wierzących – o laikacie, o którego przebudzenie zabiega się od wielu lat.
Budzenie drzemiącego kolosa
Myśląc o tych codziennych nieśmiałych i bojaźliwych aktach wiary, trudno wymusić na wyobraźni wizję „uśpionego olbrzyma”, którym w Kościele ochoczo określa się wiernych świeckich. „Uśpionego” – może, ale „olbrzyma”?
Przeglądam Internet wedle klucza „uśpiony olbrzym” w poszukiwaniu informacji na temat działań podejmowanych w celu jego przebudzenia. Co znajduję? Przede wszystkim informację o II Kongresie Nowej Ewangelizacji, który odbył się w Warszawie. Obecnych było przynajmniej 800 osób, nauki głosili m.in. bp Grzegorz Ryś, dr Marc De Leyritz, który przeszczepił na grunt katolicki tzw. Kurs Alfa, oraz bp Nicholas DiMarzio, pasterz Polonii w Brooklynie. Wspaniała, Boża inicjatywa. Szukam dalej. Oprócz informacji o klubie „Lechii”, która była „uśpionym olbrzymem” pucharu UEFA, znajduję naprawdę niewiele. W myślach mam natomiast wciąż „Budzenie drzemiącego kolosa”, czyli I Kongres Teologów Świeckich, który miał miejsce we Wrocławiu. Plany i oczekiwania wobec tego spotkania były wielkie, zaproszono wielu świetnych i doświadczonych ewangelizatorów.
Odzew teologów świeckich okazał się jednak mizerny – również z kręgów osób zaangażowanych w codzienne życie parafii, katechizujących i prowadzących parafialne wspólnoty. A ponoć, jak twierdził wówczas prof. Michał J. Wojciechowski (pierwszy katolik świecki, który otrzymał tytuł naukowy profesora teologii), jest nas w Polsce 30 tys.
Wtedy to właśnie ów olbrzym wydał mi się karłem. Obraz z wrocławskiego spotkania zupełnie nie licował z moimi wspomnieniami z 2005 r., gdy po śmierci św. Jana Pawła II przeżywaliśmy w Polsce ogólnokrajowe rekolekcje, czy z rabanem na ulicach miasta podczas Światowych Dni Młodzieży. To prawda, że Kościół jest jednym żywym Organizmem, ale nie oznacza to, że powołani zostaliśmy do publicznego głoszenia Dobrej Nowiny wyłącznie wtedy, gdy otaczają nas ludzie o tym samym światopoglądzie i równie wielkim pragnieniu Boga.
Kanapowe chrześcijaństwo?
„Polski Kościół nie cierpi jeszcze na brak duchownych, więc po co mam na siłę wchodzić na nie swój teren?” – pomyślisz.
Czyżby? A co z ludźmi, których spotykasz w pracy – na placu budowy, w warsztacie, w pokoju nauczycielskim czy w korporacyjnym biurze? Czy oni mają szansę spotkać zaangażowanego kapłana, który opowie im o Jezusie?

Pomyślisz pewnie, że to nie twoja sprawa. Wystarczy, że usiądziesz w niedzielę w kościelnej ławie i pobędziesz z Panem Bogiem wśród swoich, w białej koszuli, wyjściowej sukience i nienagannej fryzurze, zamaszyście czyniąc znak krzyża i przystępując do Komunii. Łatwo jest, wedle słów Franciszka, uprawiać kanapowe chrześcijaństwo, a później włączyć Internet, poczytać katolickie portale, polajkować i poudostępniać, by jednocześnie odfajkować porcję ewangelizacji w ciepłych kapciach i z kubkiem kawy w ręku.
Wspaniale widzieć chrześcijańskie poruszenie w sieci, odnoszę jednak wrażenie, że wielu z nas interaktywnie zagłusza swój „ewangelizacyjny zmysł”, a gdy dochodzi do spotkania z drugim, chowa głowę w piasek. My, świeccy, kolos, który smacznie śpi, nie mamy ochoty budzić się z letargu. Staliśmy się doskonałymi apologetami własnej bierności. Jeżeli już robimy więcej, boimy się wychodzić poza bezpieczne granice własnych wspólnot. A to jest jedyna właściwa droga „na cały świat” (Dz 1, 8). Nie traktujmy Kościoła jak instytucji zaspokajającej nasze duchowe potrzeby, ale dopuśćmy do siebie świadomość, że to od nas, świeckich, zależy żywotność Ciała Chrystusa (1 Kor 12, 12-13). Jezus obiecał, że będziemy rozkazywać górom, wyrzucać złe duchy, uzdrawiać chorych, a my tymczasem zatraciliśmy wiarę w cuda czynione w Jego imię. A nie daj Boże, gdy ktoś może więcej… Pozwalamy sobie wówczas na drobne uszczypliwości, zazdrościmy charyzmatów i talentów, ponieważ wstyd nam posługiwać „tylko tym”, co mamy. A gdy już czujemy, że możemy wiele, jesteśmy wyjątkowi i sowicie obdarowani, oblekamy się we własną dumę i czekamy na inicjatywę, na zaproszenia i honory, nie przyjmując do wiadomości, że leży ona po naszej stronie. A może by tak zmienić myślenie i wbić sobie do głowy raz na zawsze, że nasze działania nie muszą zmieniać Kościoła, ale otwierać nas świeckich na nową, Bożą perspektywę?

GDY POZOSTAJESZ WE WSPÓLNOCIE
BIERNY, NAJBARDZIEJ STRATNY
JESTEŚ TY, A WRAZ Z TOBĄ
TRACI TEŻ KOŚCIÓŁ.

Proste.

Zmieńmy „kanapę na buty”
Gdy więc Ty, wierny świecki, wsiądziesz następnym razem do wrocławskiego autobusu czy tramwaju lub przemierzać będziesz swoje miasteczko czy wieś, miej w pamięci sceny sprzed kilku tygodni, gdy podczas Światowych Dni Młodzieży w imię Jezusa pozdrawiałeś młodych przybyłych z całego świata, gdy wraz z nimi śpiewałeś głośno i odważnie chrześcijańskie pieśni, publicznie modliłeś się i składałeś wyznanie wiary. Niech czyniony przez Ciebie na widok kościoła znak krzyża będzie dostrzegalny i odważny. Może i jesteś najmniejszym, bezimiennym członkiem „wspólnoty parafialnej”, ale nie popadaj w pychę myślenia, że nie masz Kościołowi nic do ofiarowania.
Zmieńmy na wezwanie Franciszka „kanapę na buty” i, choć w krzyżu strzyka, zgodnie podejmijmy wyzwanie. „Ofert pracy” jest w Kościele bez liku – od Ciebie tylko zależy, czy stawisz się na najbliższej „rozmowie o pracę”.