KS. JÓZEF MAJKA

Olśnienia

Z uczniami i uczennicami znaleźliśmy też szybko wspólny język, a nawet w krótkim przecież stosunkowo czasie, jak to w czasie wojny, powstała swojego rodzaju serdeczna więź. Wyrazem tego był pewien incydent, który mnie do dziś rozśmiesza. Nadchodził dzień św. Mikołaja i Ksiądz Proboszcz dowiedział się od którejś z uczennic, że klasa przygotowuje małą uroczystość. Kiedy więc wybierałem się tego dnia na lekcję do Grodu, Ksiądz Proboszcz wpadł do mnie i zaproponował:
– Księże Józiu, jeśliby Ksiądz był zajęty albo zmęczony, to ja chętnie wezmę za niego dzisiejszą lekcję. Idę właśnie w tamtym kierunku.

– Bardzo proszę, jeśli Ksiądz Kanonik sobie tak życzy, choć nic nie stoi mi na przeszkodzie – odpowiedziałem nieco zdziwiony, bo nie wiedziałem jeszcze, o co właściwie chodzi.
Poszedł. Dopiero po lekcji przyszła do mnie duża delegacja młodzieży i opowiedzieli mi triumfalnie, jak to pochowali wszystko, co mieli przygotowane, kiedy zobaczyli Kanonika, i teraz chcą tę uroczystość zrobić u mnie w mieszkaniu. Zgromiłem ich przykładnie, ale nie mogłem ich przecież wyrzucić. Pomyślałem tylko, że dali mu nie najgorszą nauczkę. Była to zresztą i dla mnie nauka i zachęta, a zarazem przestroga, że nic w najlepszym nawet systemie, jakim jest Kościół, nie może przychodzić duszpasterzowi zbyt łatwo.

Na wszystko trzeba po prostu ciężko zapracować, bo przez łatwiznę można tylko wyjść na błazna. Przyszła jesień, minęły święta Bożego Narodzenia, zapadła ciężka, jak wszystkie wojenne, zima. W długie zimowe wieczory grało się na plebanii w brydża. Nie braliśmy udziału w tych posiedzeniach nie tylko dlatego, że była w mieście dostateczna liczba partnerów wśród starającej się tu przetrwać wojnę inteligencji, ale także dlatego, że uważaliśmy to za stratę czasu. Nie było to jednak dobrze odczytywane w sferach plebanijnych i nie zawsze mogliśmy się łatwo od tego wyreklamować, jeśli akurat chwilowo partnera zabrakło. Tak więc, chcąc nie chcąc, musiałem się zapoznać z zasadami tej gry, choć nigdy nie byłem w niej mocny.

Pismo informujące o przyjęciu Józefa Majki do seminarium duchownego w Tarnowie, 1937 r.

ARCHIWUM OBSERWATORIUM SPOŁECZNEGO

Po Nowym Roku zaczęliśmy chodzić po kolędzie. I znowu na mnie, jako najmłodszego, przypadły najdalsze krańce parafii. Była przyjęta zasada, że nie będziemy odmawiali przyjmowania ofiar, ale Staszek wysunął słuszną, jak uważałem, sugestię, że od bogatych można przyjąć, ale w wypadku skrajnej biedy należy dać z otrzymanego.
Tak więc próbowaliśmy nawiązać do podhalańskich, janosikowych tradycji.
– A to już zróbcie, jak będziecie uważali – zawyrokował Ksiądz Proboszcz – ja obejdę kawałek miasta, a wam zostawiam Przedmieście i wsie.
Chciałbym tylko pójść do kilku domów w Strzeszynie.

Wynikało z tego, że każdy z nas pozostaje na własnym rozrachunku, a choć Proboszcz wybrał sobie najbogatsze części parafii, to uważaliśmy, że ma do tego prawo i z wieku, i z urzędu.
Dotarcie do odległych, zasypanych śniegiem wsi (Kwiatonowice, Granice) nie było bardzo trudne, bo przyjeżdżano po nas sankami zaprzężonymi w dobre konie, ale chodzenie w sutannie w śniegu po pas między dość rzadko rozrzuconymi domami nie zawsze było zabawne. Najczęściej jednak przecierano ścieżki i wychodzono nam naprzeciw, a ta niezwykła uprzejmość oraz życzliwość nagradzała wszystkie wysiłki.
Ale też dopiero chodząc po kolędzie, miałem okazję zetknąć się z prawdziwą biedą, i to nie tylko w odległych wsiach, ale także na Przedmieściu i Załawiu w bezpośrednim sąsiedztwie bogatego przecież dworu Państwa Długoszów.
Na tym właśnie Załawiu kończyło się tradycyjnie kolędę kolacją we dworze, który zresztą pozostawał w zażyłych stosunkach z plebanią i Ksiądz Proboszcz był tam od czasu do czasu zapraszany na brydża. Kiedy tam zaszedłem, obszedłszy wcześniej całe Załawie, dziedzic, to znaczy Pan Długosz, po zwyczajnym błogosławieństwie domu zaproponował:

– No, ksiądz ma dzisiaj pewnie pełne kieszenie pieniędzy, a do kolacji mamy jeszcze trochę czasu, to go musimy ograć. Siadamy do brydża.
– Ale ja nawet kart trzymać nie potrafię – próbowałem się wymawiać.
– A to zaraz się o tym przekonamy.
Co było robić? Siadłem. Trudno mi było tłumaczyć się, że jestem bez grosza, bo co zebrałem, to prawie wszystko musiałem rozdać. Oprócz mnie siedli: dziedzic, dziedziczka i jej ojciec, Profesor Nowotny ze Lwowa. Pani Nowotnowa pozostała za kibica. Traf chciał, że karta szła mi nadzwyczajnie, z licytacją jakoś sobie radziłem, a rozgrywki należały do partnera, bo uchodziłem za nieuka.
W ten sposób niespodziewanie wygrałem wszystkie trzy robry i każdy z partnerów był mi coś winien. Policzono to stosunkowo wysoko i nie potrzebowałem żałować tego, że wszystko, co tego dnia zebrałem u bogatszych, rozdałem biedniejszym. Nieraz tego zresztą potem doświadczyłem w życiu, że kiedy coś dałem potrzebującemu, to mi się to prawie natychmiast w jakiś sposób zwróciło. Sprawdziło się też znane powiedzenie brydżystów, że głupiemu karta idzie.

W następnym numerze o sporze
rozstrzygniętym przez Kurię