KS. JÓZEF MAJKA

Olśnienia

Drugą rodziną, z którą połączyły mnie, i łączą do dziś, szczególne więzy przyjaźni, byli Bartusiakowie, mieszczanie, rolnicy i kupcy zarazem; bo zasiedziali mieszczanie bieccy byli równocześnie rolnikami korzystającymi z fundacji Księdza Bochniewicza, który chcąc podtrzymać chylące się ku upadkowi miasto i powstrzymać falę wychodźstwa, zapisał swój majątek ziemski we wieczyste użytkowanie bieczanom mieszkającym w obrębie miejskich murów. Należeli do nich i Bartusiakowie, użytkując część spadku po Księdzu Bochniewiczu. Niezależnie od tego posiadali niewielki sklepik. Prowadzi go zresztą do dziś drugie ich pokolenie, to znaczy syn Andrzej, który w owym czasie był ministrantem. Otóż oni właśnie przyjęli mnie do swego domu, kiedy Niemcy wyrzucili mnie z plebanii, i razem przeżywaliśmy najgorsze chwile frontu i „wyzwolenia”.

Świadectwo pochodzenia i chrztu ks. Majki, odpis
po łacinie wystawiony w 1947 r. przez parafię
w Baranowie Sandomierskim

Takiej właśnie i podobnej życzliwości w każdej potrzebie doznawałem od bieckich parafian, i tych z miasta, i tych ze wsi, każdego dnia, co było dla mnie ogromną dodatkową zachętą do codziennych wysiłków. W stosunkowo krótkim czasie poznałem prawie wszystkich parafian, nie tylko na wsiach, dokąd dojeżdżałem do szkół, ale i w mieście, gdzie odwiedzałem chorych i spotykałem się z grupami dzieci i młodzieży. Swojego rodzaju łącznikami z problemami dzieci i młodzieży były dla mnie dzieci kościelnego, Pana Kalety. Była to stosunkowo liczna gromadka: czterech synów i jedna córka. Wszyscy byli niepospolicie zdolni i porobili kariery, ale najczęściej rozmawialiśmy z najstarszym, Romanem, z którym losy miały nas znowu zetknąć we Wrocławiu, gdzie był profesorem w IBL-u. Mieliśmy więc znowu okazję wrócić do starych problemów i zobaczyć je w nowym świetle. Wtedy w Bieczu przygotowywał się on do matury na kompletach i kręcił mu w głowie niejaki Profesor Patejko, sącząc w nią idee oświeceniowe, a ja starałem się mu, nie bardzo chyba kompetentnie, to i owo wyprostowywać.

Miało to może przynajmniej taki skutek, że umiał zachować do tych idei nie najgorszy dystans w czasie, kiedy przyszło mu we Wrocławiu przejść przez asystenturę u Profesora Jana Kotta. Okazją do szerszego kontaktu z młodzieżą stała się dla mnie otwarta właśnie w tym czasie w Bieczu szkoła rolnicza. Niemcy nie pozwalali na prowadzenie żadnych szkół średnich, bo w myśl założeń ich polityki Polacy mieli być jedynie siłą roboczą, godzili się natomiast na nieliczne ponadpodstawowe szkoły zawodowe (Fachschule) i jedna z nich powstała właśnie w Bieczu z filii w Rozembarku (Rożnowice). Uczyłem w tej szkole religii, a to stanowiło dogodną podstawę do kontaktów z młodzieżą oraz z dobraną kadrą nauczycieli. Dyrektorem tej szkoły był późniejszy profesor Uniwersytetu Warszawskiego i ATK, specjalista od prawa rzymskiego, Gintowt-Dziewałtowski, z którym miałem potem okazję spotykać się w Milanówku.

Jako szlagon musiał się też zapewne znać na rolnictwie, ale Niemcy kazali mu wprowadzić eksperymentalną uprawę kok-sagizu, którego, jako żywo, nigdy na oczy nie widział. Kiedy więc zasiano (czy zasadzono) ów kok-sagiz, przeżywał chwile wielkiego niepokoju, bo wzeszło masę różnych chwastów, ale ani on sam, ani nikt inny nie umiał mu powiedzieć, która z tych roślin jest kok-sagizem.
– Czy nie sadziliście go jakimiś rzędami? – zapytałem dyrektora.
– Ależ tak – odpowiedział – w tym jednak cała bieda, że nic tam nie rośnie rzędami.
Okazało się potem, że wśród tych wszystkich roślin w ogóle nie było kok-sagizu. Dyrektor bał się przez jakiś czas, że może będzie oskarżony o sabotaż, bo uprawa miała charakter wojenny, ale uszło mu to na sucho. Winę ponosiły ponoć nasiona.

W następnym numerze o niezbyt udanym
zastępstwie Księdza Proboszcza.