KS. JÓZEF MAJKA

Olśnienia

Druga szkoła, w Belnej, była jeszcze mniejsza i miała warunki bardzo trudne, bo dzieci uczyły się w chłopskiej chacie, nauczycielka mieszkała na komornem i rzadko ją mogłem spotkać, bo wyjeżdżała na niedzielę do rodziny, wracała dopiero we wtorek, a religia odbywała się w poniedziałki. Uczyła dobrze, dzieci były miłe, ale jakoś mniej zadbane niż w Klęczanach. Zbyt rzadki kontakt między nauczającymi na pewno nie ułatwia pracy dydaktycznej i wychowawczej, a nie spotykaliśmy się z nauczycielką częściej niż raz na miesiąc.

I wreszcie szkoła w Kwiatonowicach – przy wszystkich jej wartościach była to swojego rodzaju katorga. Wieś położona była wysoko na górze, najbliższa droga, rzadko kiedy przejezdna, liczyła sobie 12 kilometrów, ale prowadziła przez błota i wyjechać przez nie pod górę było bardzo trudno. Jeżeli więc spadła kropla deszczu, trzeba było jechać drogą okrężną przez Zagórzany.
Wyjeżdżałem więc rano, po śniadaniu, uczyłem sześć godzin i wracałem przy krótkim, jesiennym dniu już w ciemnościach.
Kierownik szkoły, dobry człowiek, litował się nade mną i zapraszał mnie w czasie jednej z przerw na herbatę.
We wsi był bardzo katolicki dwór, byłem tam nawet raz, ale ich nauka religii nie interesowała. Poznałem za to bardzo interesującego człowieka, który był tam gościem. Zaprzyjaźniliśmy się potem, bo skrzyżowały się znowu nasze drogi, kiedy już był znanym profesorem uniwersytetu. Nauka w tej szkole i kontakt z dwojgiem jej nauczycieli, zwłaszcza z bardzo rozumnym jej kierownikiem, dawały mi niemało satysfakcji.

Pomimo więc, że była to praca bardzo męcząca, chętnie tam jeździłem. Trudy jesieni nagrodziła mi trochę zima, bo dwanaście kilometrów sankami przy nie najgorszych koniach i dobrej sannie to była prawdziwa frajda.
Po przełamaniu pierwszych trudności nauka religii w tych trzech szkołach dawała mi bardzo wiele satysfakcji, wiejskie dzieci były bardzo łatwe w prowadzeniu, a okres przygotowania do Pierwszej Komunii Świętej i związana z tym współpraca z rodzicami bardzo mnie z tymi środowiskami związała.
Szedłem do szkoły z prawdziwą radością.
Trudność nauczania dzieci religii poznałem dopiero w następnym roku, kiedy zlecono mi w szkole męskiej w Bieczu zajęcia z pierwszą klasą, która liczyła ni mniej, ni więcej, jak tylko 50 pierwszoklasistów, a zajęcia były po południu.
Opanowanie w tych warunkach takiej masy chłopców i nauczenie ich czegokolwiek było niesłychanie trudne.
To była dopiero katorga! Na szczęście nie trwała ona zbyt długo.

Ks. Majka z dziećmi, które przystąpiły do I Komunii Świętej

ARCHIWUM OBSERWATORIUM SPOŁECZNEGO

Swojego rodzaju nagrodą za wszystkie trudy była zawsze liturgia w sensie wspólnej modlitwy z parafialną wspólnotą, a więc nie tylko odprawianie Mszy św. z udziałem ludu, ale także wszystkie nabożeństwa paraliturgiczne, które niejako nagradzały nam to uczucie dystansu, jakie odczuwaliśmy, celebrując Eucharystię w języku łacińskim, choć można było jeszcze wtedy odprawiać Msze z wystawieniem, śpiewać w czasie Mszy św. pieśni eucharystyczne i inne, adorować Najświętszy Sakrament w pierwsze niedziele miesiąca od prymarii do nieszporów i odprawiać nabożeństwa majowe i październikowe z wystawieniem Najświętszego Sakramentu.

Stwarzało to dla wiernych i kapłanów oraz dla kapłanów wraz z wiernymi bardzo szerokie możliwości wspólnej modlitwy adoracyjnej. Jeżeli dodamy, że ksiądz szedł zawsze do ołtarza i od ołtarza „przez konfesjonał”, gdzie, jeżeli nie spowiadał, to się modlił, to łatwo dojdziemy do wniosku, że tego miejsca na modlitwę osobistą i we wspólnocie było w jego życiu bardzo wiele, był, jak zresztą być powinien, rzeczywiście mężem modlitwy.

W następnym odcinku o głoszeniu
kazań i problemach z tego wynikających