KS. JÓZEF MAJKA

Olśnienia

Każda spowiedź jest niemałym przeżyciem także dla spowiednika, i to nie tylko początkującego, jednak największym lękiem napełnia go sposobienie chorego na śmierć. Już w trzecim dniu wypadło mi jechać do umierającego starszego mężczyzny.
Wiózł mnie do Strzeszyna parą rączych koni jego dorosły syn, bardzo przejęty chorobą ojca, która trwała już czas jakiś, ale dziś właśnie ojciec zażądał księdza. Wiele zawdzięczałem tej jego spowiedzi z całego życia, tak pamiętał najważniejsze jego wątki, tyle było w tej pamięci zdrowej oceny i poczucia odpowiedzialności, żalu, że niektórych spraw nie da się cofnąć, a innych naprawić, i taka dojrzałość i gotowość do stanięcia przed Sędzią.

Trzeba mu było jedynie ukazać miłosierdzie tego Sędziego i miłość oraz zbawczą ofiarę Chrystusa, któremu wszak całe życie ufał, ażeby ten żal mógł się przekształcić w akt miłości i ufności. Nie było to życie anioła, ale ta dojrzałość obrachunku, gotowość poniesienia konsekwencji i utajona za tym wszystkim głęboka wiara, którą trzeba było jedynie uaktualnić, wzbudziła we mnie szacunek i wiele mnie nauczyła. Była to dla mnie pomoc także w tym sensie, że kiedy wracałem, byłem o niego spokojny. Niemniej bardzo się ucieszyłem, kiedy mi powiedziano, że dźwignął się z tej choroby. Podzieliłem się tą radością ze Staszkiem.
– Niepotrzebnie się bałeś. Pierwszy chory neoprezbitera nigdy od razu nie umiera. Osoba, którą przed dwoma laty przygotowywałem na śmierć, też do dziś żyje i ma się dobrze.
Nie umiał mi jednak powiedzieć, jak doszedł do tego uogólnienia. Ale nie zawsze było z chorymi tak dobrze. Była wojna i ludzie umierali bardzo często, nieraz w najstraszniejszych warunkach; o każdej porze dnia i nocy trzeba się było liczyć z wezwaniem do chorego.

Kiedy front się zbliżył, zaczęły się mnożyć wypadki tyfusu. W aptece dano mi szczepionkę Weigla–Bujwida, ale nie miałem ani czasu, ani siły, a zwłaszcza odwagi, ażeby dać się zaszczepić.
Nosiłem ją przez wiele tygodni w kieszeni, co oczywiście nie mogło zabezpieczać przed zarażeniem. Do dziś stoi mi przed oczyma scena, kiedy stałem przy barłogu umierającego na tyfus staruszka.
Kobiety w sieni śpiewały pieśni eucharystyczne, ażeby zagłuszyć moją z nim rozmowę. W pewnym momencie zauważyłem, że po podłodze spaceruje spora ilość wszy i jedna z nich właśnie wspina się na mojego buta. Przeszkodziłem jej w tej wspinaczce drugim butem, nie przerywając rozmowy ani jej nie skracając. Miałem na nogach oficerki, a komżę nałożyłem na czamarkę, bo gdybym był w sutannie i usiadł przy chorym, przyniósłbym masę tych zatyfusionych wszy do domu. Ale to było dopiero jakiś rok później.

Duszpasterska posługa ks. Józefa Majki to m.in. błogosławienie małżeństw

ARCHIWUM OBSERWATORIUM SPOŁECZNEGO

Kilka dni po moim przybyciu do Biecza zaczęła się szkoła. Najpierw pojechałem do Klęczan i tę szkołę wspominam najmilej. Jechało się dość przyzwoitą furmanką dobrą, choć trochę okrężną drogą przez Libuszę. Uczyła tam jedyna nauczycielka, która miała zapewne wyjątkowe zdolności pedagogiczne, bo urobiła wszystkie dzieci na swój obraz i podobieństwo. Wszystkie były bardzo grzeczne i tak się poruszały, i tak mówiły, jak Pani Kierowniczka, która była skądinąd uroczą mężatką w średnim wieku.

Praca z tymi dziećmi była bardzo łatwa, ale już na pierwszej lekcji uświadomiłem sobie, że nie mam w tym względzie żadnego doświadczenia i że każda lekcja będzie wymagała ode mnie solidnego przygotowania, jeżeli to nauczanie ma dać jakieś rezultaty.
Mówiono nam wprawdzie w Seminarium, jak taką lekcję należy przeprowadzić, ale było to nauczanie na wpół tajne i nie mogliśmy mieć żadnych ćwiczeń. W warunkach wojennych było też bardzo trudno o jakąś literaturę i niemal jedyną książką, którą miały na szczęście także niektóre dzieci, był katechizm księdza Gadowskiego.

Już po kilku lekcjach mogłem się zorientować, że w takiej wydawałoby się zapadłej, jednoklasowej szkole mogą być bardzo zdolne dzieci, ale żeby te zdolności mogły się ujawnić, potrzebna jest pomoc tak zdolnej i oddanej dzieciom nauczycielki, jaką była właśnie Pani Kosibowa. Nazwiska niektórych z tych dzieci do dziś pamiętam i żałuję, że nic o nich nie wiem. Wśród chłopców wyróżniał się szczególnie Jarczyk. Ciekaw jestem, jakie były jego dalsze losy.

W następnym odcinku
ciąg dalszy o pracy w szkole.