KS. JÓZEF MAJKA

Olśnienia

Weszliśmy po schodach ku górze, bo poziom cmentarza kościelnego był znacznie wyższy od ułożonej z ogromnych piaskowcowych płyt wewnątrzkościelnej posadzki.
– Będziesz mieszkał na starej plebanii – rzekł Staszek. – Idź, spróbuj się rozgościć i będziemy cię oczekiwali na kolacji na nowej plebanii. Łatwo tam trafisz. To ten duży biały dom po drugiej stronie muru. Twoje rzeczy już są na górze.
Stara plebania była zbudowana na dawnych murach obronnych i stanowiła przedłużenie kościelnej dzwonnicy.
Na parterze, czyli w murach, mieszkał kościelny z rodziną, na górze było mieszkanie dla wikarego i dla organisty, który aktualnie zarządzał proboszczowskim folwarkiem na wsi.

Wszedłem do obszernego pokoju o kształcie romboidalnym, z trzema oknami „na przestrzał”. Tuż przy drzwiach natknąłem się na ogromny piec kaflowy, na środku stał maleńki, chybotliwy stolik i dwa rachityczne krzesełka, czerwona podłoga, białe nagusieńkie ściany i nic poza tym, na czym by oko spocząć mogło. Po drugiej stronie pieca były ukryte małe drzwi do drugiego, małego pokoiku. Otworzyłem je: na środku leżały moje rzeczy, przy przeciwległej ścianie stało duże żelazne łóżko, pod oknem umywalka z miednicą, przy niej dzbanek z wodą. Marysia zdążyła już zasłać łóżko. Sprawdziłem siennik, był taki sam, na jakich sypialiśmy zawsze w Seminarium. Nic więcej nie miało już prawa zmieścić się w tym pokoiku.
Pomalowany był na niebiesko; wielka, znacznie ciemniejsza plama za łóżkiem na wysokość jednego metra wskazywała, że stary mur ciągnie wilgoć aż na tę wysokość. Pomyślałem sobie, że u kościelnych musi być znacznie gorzej.
Nie ma się co łamać. Początki muszą być zawsze trudne.

Umyłem się i przebrałem, jak tam mogłem, i trzeba było iść na kolację, a najpierw przedstawić się Księdzu Kanonikowi. Przyjął mnie uprzejmie, niemal serdecznie i poprowadził do jadalni. Był tam już Staszek i cztery panie, w tym jedna starsza i trzy w wieku dojrzałym. Przedstawił mi je jako swoją rodzinę, nie precyzując stopnia i rodzaju pokrewieństwa, bo i okazja nie była przecież po temu; zresztą niewiele mnie to mogło obchodzić. Układ przy stole był taki, że Ksiądz Kanonik siedział na czołowym miejscu, panie obok niego, a my ze Staszkiem na końcu, ale nie utrudniało to bynajmniej omówienia najpilniejszych spraw, to znaczy rozkładu nauki religii i porządku pracy i obowiązków na dni powszednie i na niedziele. Dowiedziałem się przy okazji, że do parafii należy kilka wsi, że w samym Bieczu są dwie szkoły, gdzie religii uczy etatowy Ksiądz Katecheta, a na wsiach są cztery szkoły: siedmioklasowa w Strzeszynie, gdzie będzie dojeżdżać Staszek, dwuklasowa w Kwiatonowicach i jednoklasowe: w Klęczanach i w Belnej.

Ks. Józef Majka przyjął święcenia
kapłańskie w 1942 r.

ARCHIWUM OBSERWATORIUM SPOŁECZNEGO

Do tych trzech mam jeździć ja. „Dzięki tym dojazdom – powiedziano mi – będziesz mógł szybko poznać całą parafię”. Bardzo mnie ta perspektywa ucieszyła. Ksiądz Kanonik zapytał mnie jeszcze, czy umiem grać w brydża. Powiedziałem, że niestety nie, ale widziałem nieraz, jak grali, to się w razie potrzeby bardzo szybko nauczę. Wszystkie panie uśmiechnęły się, słysząc taką moją deklarację, ale w uśmiechu tym wyczułem jakieś powątpiewanie, którego nie umiałem sobie wytłumaczyć. Byłem z kartami oblatany, umiałem nawet stawiać kabałę, to miałbym sobie z brydżem nie poradzić?…

Przypomnienie jednak moich doświadczeń z kabałą skłoniło mnie do decyzji, że z tym brydżem to ja się znowu tak bardzo śpieszyć nie będę.
Zanim skończyła się kolacja, Ksiądz Kanonik zaskoczył mnie jeszcze decyzją: – Będziemy musieli jutro rano pojechać do Jasła, bo trzeba księdza przedstawić kreishauptmannowi. Przychodzi ksiądz nowy na ten teren, mogliby robić trudności.
Nigdy nie słyszałem, że nowy wikary musi się meldować aż u kreishauptmanna, ale Ksiądz Proboszcz niewątpliwie wiedział lepiej; zapytałem tylko o godzinę odjazdu pociągu i sprawa była postanowiona, choć wolałbym nie zaczynać od takiej akurat wizyty.
Pojechaliśmy więc następnego dnia rannym pociągiem do Jasła. Po drodze Ksiądz Proboszcz powiedział mi, że ów kreishauptmann nazywa się Gentz, że dba bardzo o Jasło i jest zakochany w naszym kościele.

Przyprowadza tu różnych swoich gości, bo nasz gotycki kościół jest dla niego dowodem obecności kultury niemieckiej na tych ziemiach. Nie wiem, czy byliśmy zapowiedziani, ale nie czekaliśmy ani chwili. Przyjął nas gorzej niż oschle, wprost pogardliwie; wstał za biurkiem, podniósł w milczeniu rękę do hitlerowskiego pozdrowienia (był w mundurze pułkownika) i kiedy Ksiądz Proboszcz, nie odpowiadając (bo jak?) na to pozdrowienie, przedstawił mnie jako nowego wikarego bieckiego, spojrzał na mnie spode łba i mruknął: – Sie müßten mit den Juden gehen…
Podniósł znowu rękę na pożegnanie i wizyta była skończona. Do dziś nie potrafię sobie odpowiedzieć na pytanie, po cośmy tam chodzili.

W następnym odcinku o tym, co się
wydarzyło w drodze powrotnej z Jasła.