JOLANTA KRYSOWATA

Wińsko

List do mojego proboszcza

Proboszcz, za którym tęsknimy

Nasza znajomość zaczęła się służbowo. Pojechałam z fotoreporterem „robić temat” na polsko-czeskie pogranicze. Ksiądz Stefan Witczak (zwany Kruszyną) miał parafię w górach. Był naszym przewodnikiem wzdłuż pilnie strzeżonej w tamtych czasach granicy.
Potem przez lata nasze kontakty prywatne przeplatały się z zawodowymi. Kruszyna towarzyszył całej mojej rodzinie w najważniejszych w życiu wydarzeniach.
Np. chrzest Michała. Brzmi banalnie, sytuacja była jednak niecodzienna. Michał to nasze pierwsze dziecko
adopcyjne. Miał dwoje przyrodniego rodzeństwa, które miała adoptować inna rodzina z daleka.
Zastanawialiśmy się, jak to przeprowadzić, żeby nikomu nie zrobić krzywdy. I wymyśliliśmy „chrzest na krzyż”. My będziemy chrzestnymi rodzeństwa, a oni naszego Michała. Powstało pytanie: gdzie? U nas czy u nich? Żeby dzieci nie porównywały domów, żeby nikt nie czuł się u siebie, żeby była równość. Najlepiej w miejscu trzecim. U Kruszyny.
Lato. Kościółek w Starym Gierałtowie. Kamień, drewno, polne kwiaty. Turyści i miejscowi. Pełne ławki, bo sezon. Ks. Kruszyna opowiedział od ołtarza o nowym życiu, które się odradza w starym miejscu.
O tym, jak zmienia się świat, na którym pojawia się szczęśliwe dziecko. I jak bardzo zmienia się świat, kiedy to dziecko wcześniej było nieszczęśliwe. Mówił o miłości. O braterstwie. O prawdzie, bez której niczego nie można zbudować. O strachu, który przegrywa ze szczerością. O marzeniach. O spełnieniu. – Jestem szczęśliwym kapłanem – powiedział. – Widzę nowe życie w starym miejscu i mogę mu błogosławić.
Pamiętam początek jego choroby. Jechał autostradą, miał skręcić do nas. Nie dotarł.
Okazało się, że zasłabł w drodze i trafił do szpitala.
– Zawołali takiego młodego lekarza na konsultacje – opowiadał. – On pochylił się nade mną, a ja zobaczyłem jego plakietkę. „Onkochirurg”.
Wiedziałem, że będzie ciężko. I było. Aż odszedł.
Nie ochrzcił naszego drugiego ani trzeciego dziecka.
Tęsknimy za nim. Wszyscy.